Matterhorn 2013

Piątek po południu, nadeszła godzina W.  Auto nabite po sufit. Ruszamy w strugach rzęsistego deszczu. Pełni nadziei mkniemy pięknymi autostradami, studiujemy przewodniki i snujemy plany. Kilometry błyskawicznie  uciekają, przed wschodem słońca wita nas pochmurna i deszczowa Szwajcaria.

 

 

Powitanie okazało się bardzo………… chłodne, nawet teściowa wydaje się bardziej ciepła i przyjazna. No nic zaczynamy podjazd w wysokie Alpy i mina rzednie nam coraz bardziej. W Fatherlandzie lato w pełni, w Alpach wygląda to jakoś za zimowo.  Pierwsza wysoka przełęcz , stromy i kręty podjazd, mijamy ciężki sprzęt do odśnieżania na łańcuchach, notabene zważywszy na letnie slicki w naszym teleporterze, wprawia nas  to w duży niepokój. Ciśniemy dalej. Osiągamy wysokość ok. 2000 m, deszcz zamienia się w regularna śnieżyce, temperatura spada poniżej 0, na drodze zaspy i lód. A my mamy wjechać na ponad 2400 m. Ciśniemy dalej, jakimś cudem wjeżdżamy na przełęcz, czekamy na wschód słońca, zarządzamy drzemkę w nadziei ze słońce podniesie temperaturę i jakoś damy rade zjechać na dół. Daliśmy rade, wróciliśmy do cywilizacji, pogoda jednak nas nie rozpieszczała, podążamy pełni obaw ku naszemu celowi. Na miejscu okazuje się że pogoda definitywnie się załamała . Nasze plany rozłożyła fatalna pogoda, podejmujemy jednak decyzje aby mimo wszystko wyruszyć w góry i wyznaczymy sobie cel założenie bazy na 4000 w okolicy Klein Matterhornu. Wyjeżdżamy kolejką na górę, pogoda drastycznie się pogarsza. Widoczność spada do 0, na zewnątrz szaleje śnieżyca, temperatura spada poniżej – 10 stopni. Długo się namyślamy co robić dalej, po rozmowach z tubylcami zapada decyzja ze mimo wszystko zostajemy na 4000 m, a noc przetrzymamy w tunelu kolejki w bardzo komfortowych warunkach (sucho, nie wieje i temperatura chyba na delikatnym plusie). Poddaliśmy się procesowi aklimatyzacji …….. przebiegł w miarę bez większych komplikacji. Spaliśmy ponad 12 godzin.

Ranek okazał się przepiękny, otworzyło się okno pogodowe, mimo lata panuje permanentny mróz. Zaczynamy transport gratów, wybieramy miejsce na obóz na skraju Breithornplateau. Zostawiamy depozyt, szpeimy się i ciśniemy na szczyt. Po wcześniejszej aklimatyzacji podejście nie stanowiło już dużego problemu. Wchodzimy na szczyt Breithornu 4165 m.n.p.m. w bajecznej pogodzie, długo siedzimy na topie, dalej się aklimatyzujemy.

Na drogę zejściową wybieramy mało uczęszczany spacerek przez sąsiedni, niższy wierzchołek Mittel – Braithorn. Popołudniu docieramy do depozytu i ochoczo zabieramy się do budowania bazy.

Szybko stawiamy solidnie okopane i przykręcone śrubami do lodu nasze szturmowe namiociki, robimy obiadek delektując się niesamowitymi widokami.  Wieczór spędzamy na relaksie, czekamy na jakiś piękny zachód słońca, ale jakoś szybko nie nadchodzi. Nad bazą zapadł cień, momentalnie mróz dał o sobie znać, chowamy się do namiocików i dalej oczekujemy na piękne widowisko, w końcu siedzimy w pierwszym rzędzie. Niestety mróz wciska nas w śpiwory, i jak to zwykle bywa miłe ciepełko rozleniwia nas do reszty. No i zachód słońca przespaliśmy, jak na lipiec bardzo zimno, w nocy temperatura oscyluje w okolicach – 20 stopni.

Śpimy długo, do działania mobilizuje nas poranne słońce, w okolicach 8 rano jest już całkiem przyjemnie, około – 5 stopni przy pełnym słońcu i niewielkim wietrzyku na lodowcu to prawdziwy upał. Leniwe śniadanko, szpejenie i ruszamy do boju. Cel to Pollux 4092 m.n.p.m, nieśmiało może zahaczymy o Castora 4178 m.n.p.m. Lampa totalna. Długi trawers masywu lodowcem Ghiacciaio Di Verra daje się nam we znaki. Zabójcze słońce wysysa z nas całą energie, jak się później okazało spaliło nam także spore połacie skóry.

W końcu podchodzimy pod ścianę. Wybieramy klasyczną mixtową drogę wejściową . Droga okazuje się niezwykle estetyczna, ze sporymi kawałkami skały w fajnej ekspozycji, wymagająca jednak sporego skupienia ze względu na kruszynę i miękki śnieg (notabene temperatura ciągle na sporym minusie), najtrudniejsze miejsca zostały zaopatrzone w stałą poręczówkę. Na deser dostajemy niezwykle widokowa śnieżną grań szczytowa. Na topie jesteśmy sami, napawamy się ogromem masywu Monte Rosy, kontemplujemy doskonałość natury, marzenia się spełniają.

Schodzimy pod ścianę i zastanawiamy się nad atakiem na Castora. Po krótkiej debacie chętnych brak. Wracamy do bazy, powrót okazał się niemiłosiernie długi, wyssał z nas resztę energii jaką mieliśmy. W bazie powtarzamy rytuał z dnia poprzedniego. Mamy mocne postanowienie obejrzenia zachodu słońca. Długo bronimy się przed śpiworami, mróz jednak pokonuje nasza silną wole. No i po zachodzie.

Prognoza się zmienia, postanawiamy przenieść bazę pod ścianę Matterhornu. W Szchwarzsee postanawiamy  się odchudzić, zostawiamy spory depozyt w schronisku i ciśniemy pod ścianę prawie na lekko. Pogoda gwałtownie się łamie, nerwowo sprawdzamy prognozy, no i stało się. Na wysokości około 3100 m  w śnieżycy podejmujemy decyzje o odwrocie. Pełni nadziei zimujemy w schronie awaryjnym, oglądamy przepiękna burze śnieżną z piorunami, sprawdzamy prognozy, szanse na wejście spadają do 0.

O poranku, przy padającym śniegu i fatalnej prognozie pogody podejmujemy ostateczną decyzje o zejściu na dół. Po drodze podejmujemy depozyt i już w strugach deszczu ciśniemy w doliny. Pokonała nas pogoda. Krótkie zwiedzanie malowniczego Zermatt, studiujemy prognozy, nie ma szans na szybką  poprawę pogody. Sztab wyprawy przenosi się do centrum informacji turystycznej z dostępem do Internetu. Lecimy z lista celów awaryjnych, pogoda wylosowała nam Dolomity, rejon Jeziora Gardy. Pełni zapału przenosimy się z krainy lodu we włoskie tropiki – upały grubo powyżej 30 stopni, śniegu brak. Rozbijamy obóz u brzegów Gardy. Niestety woda w jeziorze tego roku  jest wyjątkowo zimna.

Celem w tym rejonie została podobno prawdopodobnie najtrudniejsza ferrata w Europie Via attrezzata Rino Pisetta. Jakże inny świat, tropikalne upały, lita ściana typu Verdon, 330m podejścia, 400 m ferraty, pik zaledwie na wysokości 970 m.n.p.m. Całość robi spore wrażenie, w końcu przewyższenie to 730 m. To już moja druga wizyta na tej ferracie, po ostatniej srogiej lekcji atak na ścianę ustalamy dopiero późnym popołudniem, kiedy ściana będzie już w cieniu. Cały dzień spędzamy na leniwym zwiedzaniu okolicznych, malowniczych miejscowości nad brzegami jeziora Gardy. Długo czekamy na ten cień, robi się późna godzina, około 17 zaczynamy atak. Koszmarne podejście stromymi piargami w tropikalnych temperaturach daje się nam ostro we znaki. Wodę spijamy prawie jak konie, koszulki ostro wykręcamy, a idziemy prawie bez obciążenia. W końcu ściana, szpejenie i napieramy. Pierwsze syte miejsca i mieszane uczucia, jak to chłopaki stwierdzili dziwna ta ferrata, wysiłkowo bardzo syta, ni to wspinaczka ni to ferrata, niby pionowa ściana, ale bez żadnych ułatwień tylko stalowa linka i niekończące się przepinki.

Dodatkowo wyjątkowo powietrzna i te widoki………. Szczytujemy o zachodzie słońca, jest pięknie.

Kolejny kibelek nad Gardą, siedzimy i gadamy do późna w nocy J nie mamy planu, życie jest jednak piękne, marzenia się spełniają. Rano pobudka, kąpiel w jeziorze, pakowanie i co robimy? Team postanawia zobaczyć najbardziej honorne ściany w dolomitach – kierunek Tre Cime di Lavaredo . Pogoda ponownie nas nie rozpieszcza. Deszcz, śnieg, zimno tak nas wita to piękne miejsce.

Nasze plany popłynęły z deszczem. Czas nas zaczyna gonić, zjeżdżamy w doliny, ciepełko chociaż, bo ciągle leje,  kierunek ciepłe i wygodne łóżeczko w domciu. Droga daleka, chwilami istny potop, nad ranem docieramy do domu, wyprawa zostaję szczęśliwie zakończona. Postanawiamy powrócić za rok na Matta.

W tym  jakże ambitnym przedsięwzięciu udział brali: Kuba Wiśniewski, Marcin Sokołowski, Marcin Jamroży, Adam Zając.

Wyjazd został dofinansowany przez Speleoklub Dąbrowa Górnicza.

My na lajtowe wyjazdy nie jeździmy. Jak nie leje to nie ma przygody.