Wyprawa SDG Matterhorn 2014 – Drugie Starcie

27 czerwca wyruszyła kolejna wyprawa SDG Matterhorn  2014 – Drugie Starcie . Tym razem w mocno okrojonym  składzie tj. Kuba Wiśniewski i Adam Zając weterani z poprzedniej próby w 2013 roku. Scenariusz wyjazdu tym razem zakładał szybki atak na Matterhorn, w razie skrajnych warunków na Macie celem głównym staje się Dufourspitze 4634 m oraz Nordend  4609 m.

 


 

Ochoczo się pakujemy, żegnamy się z rodzinami i ruszamy w drogę. Kilometry szybko uciekają przy długich rozmowach i miejscowym radyjku. W miarę zbliżania się do wyższych partii górskich miny mocno nam rzedną. Okazało się że już w niskich Alpach śnieg zalega bardzo nisko (od około 2000 m) i to w sporych ilościach. Nic to jedziemy dalej, zobaczymy co będzie na wysokich przełęczach. Szwajcaria chyba już standartowo wita nas deszczem i niska temperaturą. Mozolnie wdrapujemy się niekończącymi się podjazdami w górę. I wszystko stało się jasne, zima nie odpuściła, 2500 m temperatura w dzień bliska 0, w górach śniegu tyle co w Tatrach zimą. Leje deszcz na przemian z opadem śniegu, decydujemy się na nocleg na przełęczy, prognoza kiepska, nie śpieszy się nam. Poranek zastał nas kiepską pogodą, zjeżdżamy w dół i ciśniemy do Zermatt.

Jak zwykle gór nie widać, leje deszcz, prognoza mało optymistyczna. Spokojnie się naradzamy, warunki tragiczne na Macie, już przed startem zmieniamy cel żeby nie tracić czasu, kierunek Dufourspizte. Szybki przepak szpeju i ciśniemy na kolejkę do Zermatt. Wyjeżdżamy na górę, naszego prześladowcy (Matta)  wciąż nie widać, za to leje i końca nie widać, zasięgamy info w Zermatt, słuszność naszej decyzji zostaje potwierdzona. Tylko co dalej? Prognoza daje nam okienko na 2 dni a tu leje i leje. Wyruszamy koleją na Rotenboden, przeżycie jedyne w swoim rodzaju, wciąż się dziwimy jak pociąg jest w stanie wjechać w takie góry, notabene pociągi Gornergratbahn wjeżdżają na 3089 m.n.p.m. Fantazji i rozmachu moża Szwajcarom pozazdrościć. Zachwyceni tym cudem techniki wtaczamy się na Rotenboden 2819 m i stąd to już jedynie 3h do schroniska Monte Rosa –  wg  przewodnika. Widoki zapierają dech w piersiach, pada deszcz ze śniegiem, jest mgła, widoczność w porywach do 30 m. Siadamy pod dachem i myślimy o trawersie lodowca w takiej widoczności. Wg  Prognozy od kilku godzin powinna być lampa. Jemy, pijemy, delektujemy się widokami. I  w końcu jest, mgła się delikatnie  rozrzedza, widoczność wzrasta do 100 m, pojawia się nadzieja. Ładujemy naszych przyjaciół – 30 kg wory i postanawiamy już nie czekać dłużej, zejść do lodowca i zobaczyć jak się sytuacja pogodowa rozwinie. Dochodzimy do lodowca, pogoda zaczyna się klarować, w końcu pierwszy raz widzimy góry, tym razem widoki zapierają dech w piersiach, ogrom gór nas otaczających jest przytłaczający, ponad 2 km przewyższeń robi piorunujące wrażenie. W końcu pokazuje się naszym oczom i nasz prześladowca, majestatyczna wschodnia ściana Matterhornu, skuta cała lodem, z 3 stopniem zagrożenia lawinowego!!! I śladami po co najmniej 3 lawinach!!! widocznych z ponad 10 kilometrów. Góry nas nie rozpieszczają panującymi warunkami.

Siadamy na mały popas nad skrajem lodowca, zapachy jedzenia roznoszą się po okolicy, robi się błogo, nieśmiało przez chmury przebijają się pierwsze promienie słońca, delektujemy się krajobrazami, dyskutujemy o drodze wejściowej na Dufora i nawet nie zauważamy jak  napadają na nas mordercze świstaki mutanty, na tyle bezczelne że podchodzą na odległość kija trekingowego,  wyglądają koszmarnie, wielkie, z rozczochranym futrem,  chyba w trakcie zmiany ubranka na letnie. Ciężko je odgonić, te najbezczelniejsze potrafią odejść z zasięgu kija i położyć się w cieniu kamienia i czekać na naszą nieuwagę by dobrać się do naszych worów. Opuszczamy to mało spokojne miejsce i wkraczamy na lodowiec.

Przejście przez lodowiec Gornergletscher nie jest technicznie trudne, jest to w istocie trawers lodowca do północnych zboczy Dufourspitze,  uściślając do Unterplatettje na którym stoi schronisko Monte Rosa 2795 m, przy pobliżu którego ma stanąć nasza baza wysunięta. Jednak w warunkach kiepskiej widoczności stanowi nie lada przeszkodę orientacyjną do pokonania. Góry postanowiły nas sprawdzić, od samego początku,  pierwszy razy dały nam znać że łatwo nie będzie, jak tylko weszliśmy na lodowiec z nikąd pojawiły się chmury i zaczęła się zabawa w ciuciubabkę. Podczas kilkusekundowych chwil z widocznością staraliśmy się zapamiętać szczegóły orograficzne lodowca i główny kierunek marszu. Szybko zgubiliśmy tyczki, i zaczęła się zabawa dla prawdziwych tygrysków. Miało być szybko i bez problemu a skończyło się śrubami lodowymi i zjazdami J. Miało być 3 h  w totalu a my 3 h na samym lodowcu błądziliśmy. W końcu chmury ustąpiły, odnaleźliśmy tyczki i dalsza droga przebiegała bez zbędnych komplikacji. Żmudne podejście północną ścianą Dufora z 30 kg worami dało się nam we znaki. W końcu znaleźliśmy dogodne miejsce na założenie bazy wysuniętej, wg GPS na wysokości 2940 m. Do szczytu brakowało nam jedynie 1694 m. I Kolejny psikus pogody, namiot rozkładaliśmy przy padającym śniegu, temperatura błyskawicznie spadła poniżej 0, zrobiło się rześko. Baza stoi, ponowne sprawdzenie prognozy i mamy zgryz, co innego prognoza co innego na zewnątrz. Ustawiamy budziki na godzinę 2 w nocy i zatapiamy się cieple naszych śpiworków. Marzenia się spełniają, śpimy grzecznie i błogo.

Druga w nocy dzwoni budzik. Masakra tak wcześnie, my tacy zmarnowani, komisyjnie stwierdzamy nie wychodząc ze śpiworków że w dalszym ciągu pada śnieg, ustawiamy budziki na godzinę trzecią. Budzik znowu dzwoni, jakoś szybko, w śpiworkach stwierdzamy że już nie pada,  ciężko wydostać się z namiotu, wszystko zamarzło, śnieg i lód pokrywały wszystko. Wyszedłem na zewnątrz i organoleptycznie stwierdziłem że nie ma tragedii, przestało padać, widać na 100 m, i gdzie niegdzie na widnokręgu przebłyskują gwiazdy. Zaczynamy przygotowania do ataku, mamy dobre nastroje i sprzyjająca  prognozę pogody. Gotujemy, jemy i po 30 minutach zaczynamy napierać. W między czasie mija nas duet jak się później okazało ze Słowacji. Góra nie jest oblegana. Tylko 2 zespoły w ataku łącznie z naszym.

Martwi nas brak śladów, dawno nikt nie szedł na szczyt. Bez większych przeszkód docieramy w ciemnościach na Oberplattje 3300 m. Wchodzimy po śladach Słowaków na Monte Rosa Gletscher.  Słowacy gubią drogę, zaczynają krążyć na lodowcu. Doganiamy ich na wysokości około 3600 m. Przeprowadzamy wspólną konsultacje na ich dokładniejszej mapie. Docieramy na wysokość około 3800 m. Sami zaczynamy krążyć między serakami i szczelinami brzeżnymi. Widzimy szczyt, warunki pogodowe dogodne, droga nieznana. Tracimy ogromnie dużo czasu. Górna część lodowca przykryta świeżym śniegiem okazała się być prawdziwym polem minowym. Na przestrzeni 300 m wpadłem do 3 ukrytych szczelin, cudem skończyło się bez żadnych obrażeń. Wróciliśmy po naszych śladach w bezpieczne miejsce i zaczęliśmy analizować naszą sytuacje która stawała się coraz gorsza. Godzina strasznie późna (około 9 rano) my strasznie daleko od szczytu, śnieg zaczyna mięknąć, spada możliwość asekuracji, wzrasta ryzyko wpadnięcia do szczeliny, zagrożenie lawinowe znacznie wzrasta, zwłaszcza że przed nami stoki z nastromieniem powyżej 45 stopni, po dłuższej rozmowie zdrowy rozsądek zwycięża, trąbimy na odwrót, Słowacy postanowili dalej kluczyć i iść do góry. W ciszy błyskawicznie zbiegamy do bazy, rozkładamy się na słońcu i myślimy co dalej. Nasze kontemplacje szybko przerywa ratowniczy śmigłowiec latający nam nad głową. Okazało się że Słowacy najprawdopodobniej wpadli do szczeliny i potrzebowali pomocy ratowników. Niestety szczegółów nie poznaliśmy, z tego co widzieliśmy wysadzono ratowników w miejscu akcji, śmigło pokrążyło w okolicy, po czym wylądowało na lądowisku przy schronisku (zapowiadało się na dłuższą akcję ratowników), po około 30 min śmigło ruszyło w górę i podebrało ratowników i poszkodowanych i zleciało do Zermatt. Dufor twardo się broni, 2 zespoły w ataku, pierwszy wraca pokonany, drugi wraca po akcji ratowniczej. Wejść na szczyt zero. Studiujemy prognozę pogody i myślimy o ponowieniu ataku kolejnej nocy. Wieczorkiem w pobliżu nas rozbijają się Krakusi, z którymi dyskutujemy o wejściu na szczyt, w między czasie nadchodzą hiobowe wieści o mocnym załamaniu pogody łącznie z opadem 50 cm śniegu. Znaki na niebie także wskazują że mamy jeszcze około 20 godzin do załamania pogody. Nie widząc sensu czekać kilka dni na pogodę postanawiamy zejść w dół i poszukać czegoś w pobliżu gdzie będzie chociaż odrobina pogody. Krakusi postanawiają że będą się aklimatyzować  przeczekując na górze i spróbują zaatakować jak się pogoda wyklaruje.

Rano pakujemy wory i schodzimy w dół. Pogoda dopisuje. Tym razem w super widoczności bez najmniejszego problemu pokonujemy lodowiec i zmierzamy w dół do Zermatt. Zbiegiem czasu nadciągają coraz ciemniejsze chmury które nie wróżą nic dobrego. Udało się zdążyliśmy zejść gór nim zaczęło padać. Kolejny raz dopadamy do Internetu i naszym celem staje się masyw Marmolady.

Zjeżdżamy w dół w strugach ulewnego deszczu. Tradycji stało się zadość, Szwajcaria ponownie żegna nas deszczem i śniegiem, kierunek słoneczna Italia. Zrobiło się ciepło, żeby nie powiedzieć upalnie, niespiesznie zmierzamy pod Marmoladę, w końcu ma cały porządnie dzień lać, myślimy o Krakusach którzy siedzą w górach w tej śnieżycy, jakoś im nie zazdrościmy. Zajeżdżamy pod nasz cel, wieczór nadchodzi a tu leje od ponad 30 godzin. A miało się wypogadzać. Naszym celem staje się wschodnia ściana Marmolady po której wiedzie jedna z najtrudniejszych ferrat o nazwie Eterna.

Nad ranem pogoda się klaruje więc ochoczo zabieramy się od ataku. Po 30 min podejścia zaczynają się pierwsze problemy. Nie potrafimy odnaleźć początku ferraty. Studiujemy opis podejścia, wszystko się zgadza z wyjątkiem tego że nie ma ferraty. Krążymy pod ścianami górę i w dół. Zrezygnowani postanawiamy wbić się w ścianę, w najłatwiejszym miejscu i tam poszukać. Po wywspinaniu niewielkiego bardzo łatwego  prożka około 150 m w koszmarnie kruchym terenie odnajdujemy ślady po ferracie, którą zmiotła zapewnie kamienna lawina zrezygnowani trąbimy na odwrót. Schodzimy na dół, wystarczająco dużo mocnych wrażeń dostarcza nam zejście po tej kupie rozsypujących się kamieni. Podchodzimy do schroniska i tam się dowiadujemy że przebieg drogi po ostatnich lawinach zostało mocno zmieniony. Postanawiamy kolejnego dnia ponowić atak.

Tym razem idziemy już jak po swoje. W końcu trzeba chociaż raz zaszczytować podczas tego wyjazdu. Tłoku na drodze jakoś nie ma, a pisało że jest wyjątkowo oblegana. Oprócz nas pojawił się za nami tylko jeden zespół z Czech. Ferratka startowała dużą pionową ścianą, po czym wychodziła na właściwą wschodnią płytę. Droga syta, mocno siłowa, powietrzna, oferująca wspaniałe widoki. Kwintesencja całych Dolomitów. Wychodzimy na grań, którą trawersujemy północną stroną, niezwykle lufciarska, w końcu cosik się dzieje. Trochę przyspieszamy pod koniec, pogoda znowu robi się niepewna, a burza na 3 kilometrowym piorunochronie nie wróży nic dobrego. Wkońcu szczytujemy na wschodnim szczycie masywu Marmolady – Punta Serauta 2962m. Dopadamy do lodowca i jak najszybciej schodzimy w dół. W między czasie dochodzi do nas info od krakusów, przeprowadzili atak na Dufora, po ataku zimy bardzo złe warunki mieli, nie mniej jednak zatrzymali się zaledwie 150 m od szczytu, wielka szkoda bo sami wiemy ile trudu trzeba włożyć w zdobycie tej góry.  Jeszcze popołudniu przenosimy się kilkadziesiąt kilometrów pod  ferratę ferrat – superferratę Gianni Constantini, najtrudniejszą górską ferratę w Europie. Droga bardzo trudna i niezwykle długa wyznacza najwyższy pozom dla tego typu dróg. Niestety pogoda płata nam kolejnego psikusa i nie wychodzimy do boju. Czas nam się kończy wiec z bólem serca pakujemy się i wracamy do domu, koniec trolowania za kilkanaście godzin powrót do cywilizacji.

Wyprawa SDG Matterhorn 2014 –  Drugie Starcie  została dofinansowana przez Speleoklub Dąbrowa Górnicza za co członkowie wyprawy serdecznie dziękują.