Miejsce – Friulany
Przedszkolaki – Karolina i Łukasz
Ci którzy nas nie zabili 🙂 – Olo i Rysiu
Propozycja wyjazdu przyszła dość niespodziewanie. Najdziwniejsze było to, że się na ten wyjazd zdecydowałam i to właściwie z dnia na dzień. No bo kto normalny decyduje się na taki wyjazd nie mając ani pianki ani uprzęży, w ogóle żadnego szpeju, mając za to niewielkie umiejętności i z ludźmi których właściwie nie zna. Miałam kilka dni na zakup najpotrzebniejszych rzeczy, resztę po prostu pożyczyłam.
Nadeszła godzina „0” czyli moment wyjazdu. Byłam przerażona. Przez głowę przewijały mi się różne myśli typu – co ja robię, po co ja tam w ogóle jadę, może zostanę jednak w domu i przede wszystkim czy wszystko wzięłam. No ale trudno, teraz już nie było odwrotu.
Planowo mieliśmy wyjechać o 17, później miała to być 20, a ostatecznie była to chyba 22 albo i później. O godzinie 20 pojawiłam się u Ola żeby przymierzyć jeszcze docieplacz. Przymiarka wypadła dobrze, więc żeby nie tracić bez sensu czasu w oczekiwaniu na resztę grupy pojechaliśmy na zakupy – w końcu coś trzeba jeść podczas wyjazdu. Ekipa powoli zaczęła się kompletować. Jeszcze tylko trzeba spakować się do samochodu i możemy ruszać w drogę. Tu oczywiście nie obyło się bez małych komplikacji, ale jako że chłopaki mają już w tym wprawę szybko zażegnali kryzys. Ruszyliśmy w drogę. Pogoda okazała się fatalna. W Czechach mgła jak jasna cholera, widoczność była minimalna. W Austrii lało i wcale nie zamierzało przestać. We Włoszech pogoda zaczęła się stabilizować co naprawdę mnie ucieszyło.
Około południa zjawiliśmy się przy kanionie Chiadola i wtedy padło hasło – no to się przebieramy. Jakże ogromne było moje zdziwienie. Pierwsza myśl która przyszła mi do głowy – ale jak to, że już, teraz, tak nagle i przede wszystkim – jak ja mam się przebrać, przecież stoję na ulicy… no ale dobra jakoś muszę się ogarnąć. Z pomocą przyszedł mi mój mały ręczniczek, który ze sobą wzięłam. Duży niestety został w Polsce, bo podobno zajmował zbyt dużo miejsca. Z niewielkimi trudnościami założyłam piankę i byłam już gotowa, kiedy przypomniałam sobie, że przecież muszę założyć jeszcze soczewki i tu była największa masakra. Nigdy wcześniej nie chodziłam w soczewkach więc prawie wydłubałam sobie oko przy ich instalacji, ale koniec końców poradziłam sobie. Ruszyliśmy, droga zajęła nam jakieś 5 min. Doszliśmy na miejsce, a mnie zaczęła ogarniać lekka panika. W głowie tłumaczyłam sobie że wszystko będzie ok i że dam radę. Zaczęło się: pierwszy kontakt z wodą, pierwszy próbny skok z niewielkiej wysokości, krótki instruktarz co i jak i ruszyliśmy w dół. Pierwsze kroki były dość ostrożne i nieporadne, ale nie poddawałam się. Z każdym kolejnym metrem było już tylko lepiej. To było niesamowite przeżycie. Pierwszy skok, pierwszy zjazd, pierwszy tobogan. Kilka godzin wcześniej nawet nie wiedziałam co to jest tobogan. Strasznie dużo tych pierwszych razów jak na jeden dzień, ale przeżyłam to i byłam mega szczęśliwa. Zejście zajęło nam jakąś godzinę. Sądzę, że jak na grupę gdzie znalazło się dwoje nowicjuszy to nie było tak źle.
Po wyjściu z kanionu uśmiech nie schodził mi z twarzy już do końca dnia. Byłam na prawdę dumna z siebie, z tego, że przełamałam swój strach, w końcu nigdy w życiu nie skakałam z wysokości większej niż 2m. Przebraliśmy się i pojechaliśmy szukać jakiegoś miejsca na nocleg. Trochę nam to zajęło ale udało się. Miało być ognisko ale zaczął padać deszcz, zjedliśmy szybką obiadokolację, rozłożyliśmy namioty no i trzeba było iść spać. Ja byłam strasznie padnięta więc zasnęłam dość szybko. W nocy okazało się, że po powrocie muszę kupić sobie nowy śpiwór bo ten który mam jest beznadziejny. Było mi tak zimno, że nie mogłam spać. Założyłam na siebie chyba większość ubrań które ze sobą wzięłam.
Dzień 2
Pierwsza nocka we Włoszech zaliczona, nie tak to sobie wyobrażałam, bo w końcu miała to być słoneczna Italia, a tymczasem było zimno jak jasna cholera. Choć przyznam, widok po przebudzeniu bezcenny 🙂 Naszym celem na dzisiejszy dzień okazał się Ciorosolin. W trakcie podejścia które miało trwać ok. godziny wydarzyła się rzecz dość zaskakująca dla mnie, bo nie spodziewałam się że w drodze do kanionu znajdziemy rydze. I było ich tyle, że nie sposób było je tam zostawić. Z Olem i Łukasz zbieraliśmy wszystkie które znaleźliśmy. Uzbierała się pełna beczka, ale wracając do tematu był to dla mnie dopiero drugi kanion i z pewnością okazał się dużo trudniejszy niż poprzedni. Było sporo wody, która z przejrzystością nie miała za wiele wspólnego. Wizualnie może szału nie było, ale za to można było oddać kilka fajnych skoków, były tobogany i piękne kaskady w tym jedna 45 metrowa. To właśnie przy tej kaskadzie pierwszy raz poczułam jak to jest wziąć spory strumień wody na klatę. Spędziliśmy tam prawie godzinę ale warto było czekać. Ogólnie kanion był trochę przerażający jak dla mnie. Co chwilę znajdywaliśmy jakieś zwierzęce szczątki i czaszki. Łukasz znalazł poroże jakiegoś jelenia lub innego zwierza, które postanowił zabrać do domu. Wyglądało to dość komicznie gdy najpierw leciał róg, a później Łukasz. Niestety w ferworze walki z kanionem poroże zaginęło. Przeprawa zajęła nam w sumie jakieś 4 godziny w trakcie których prawie skręciłam kostkę, obiłam sobie kość ogonową po tym jak odbiłam się tyłkiem od dna oraz nabiłam sobie mega siniaka przez którego przez dwie kolejne noce nie mogłam spać na prawym boku, ale koniec końców było super 🙂
Jako, że wyjście z kanionu znajdowało się jakieś 150m od naszego samochodu i była to dość fajna miejscówka postanowiliśmy zjeść tam kolację i choć trochę podsuszyć pianki. Nie mogę zapomnieć o grzybach które przetrwały w beczce i które zjedliśmy jako przystawkę. Smażone rydze – po prostu niebo w gębie. Tylko Rysiu nie chciał skosztować naszej przystawki bo stwierdził, że nie będzie jadł nic co nie było zbadane przez sanepid 🙂 … ale on się po prostu nie zna.
Dzień 3
Rano jak zwykle poranna toaleta i pakowanie. Śniadanie zjedliśmy przy przydrożnych stolikach i tam też wysuszyliśmy wszystkie rzeczy. Dzień wcześniej Łukasz miał lekką awarię kolana i postanowił odpuścić sobie jeden dzień. Na nasze szczęście, bo dzięki temu mieliśmy kierowcę i mogliśmy zrobić Maggiore. Kanion wywarł na mnie ogromne wrażenie, czułam się trochę jak w programie z National Geographic, choć początek był mało zachęcający.
Dzień był ciepły i słoneczny, co sprawiało, że kanion wyglądał po prostu kosmicznie. Piękna gra świateł i kolorów, mnóstwo mchów i innej roślinności. Jedyna wada to taka, że położony jest zbyt blisko cywilizacji, która pozostawiła w nim swój ślad w postaci wystających prętów w końcowej części kanionu, ale to jedyny minus tego kanionu. Poza tym piękne, wąskie i ciasne korytarze z dużą ilością zakrętów, mnóstwo skoków, zjeżdżalni i basenów oraz piękna 25m kaskada. Muszę przyznać, że był to pierwszy kanion w którym nie czułam się jak na lodowisku. Wreszcie mogłam skakać bez obawy, że się poślizgnę. Pokonywanie kanionu okazało się świetną zabawą trwającą 4 godziny. Śmiało mogę powiedzieć, że 4 godziny to stanowczo za mało.
W okolicy o tej porze roku wszystkie campingi są już nieczynne, tak więc wieczór jak zwykle spędzony na szukaniu odpowiedniego miejsca na nocleg w okolicy kolejnego kanionu. Tym razem padło na położony w lesie parking (niektórzy wybrali werandę) przy schronisku dla alpinistów. Była to naprawdę świetna miejscówka, z dala od głównej drogi, woda pitna pod ręką, cisza i spokój. Jedyny minus to spora ilość pająków, które mimo mojego sprzeciwu postanowiły dotrzymać mi towarzystwa. Oczywiście stało się to tematem przewodnim na resztę wieczoru. No ale cóż chociaż oni mieli z tego niezły ubaw.
Dzień 4
Wreszcie się wyspałam. Rano dzień jak co dzień, bez zmian. Po śniadaniu uzupełniliśmy zapasy wody i w drogę. Za cel obraliśmy kanion Fogare. Podejście zajęło nam ok godziny. Choć mówiąc szczerze mogłabym iść jeszcze dłużej. Widok po prostu zapierał dech. Po dojściu na miejsce znowu przyszedł czas na jak się okazało najmniej przyjemną część całego kanioningu czyli zakładanie mokrej pianki brrr.
Kanion okazał się równie piękny i fascynujący jak podejście do niego. Ogromna przestrzeń nad nami robiła na mnie piorunujące wrażenie. Kanion był bardziej wymagający niż poprzednie ale dawał też więcej przyjemności. Skoki do przejrzystej wody, głębokie baseny o szmaragdowym odcieniu i te płytsze w odcieniu lazurowym. Około 10 zjazdów z mniejszych i większych wysokości. No i najważniejsze był to dla mnie pierwszy kanion z częścią jaskiniową. Kawałek zjazdu, a potem skok w czarną dziurę… coś fantastycznego. Pewnie przesadzam, ale tak właśnie to odebrałam. Jako że baseny w kanionie były dość głębokie i było ich sporo, trzeba było się wykazać umiejętnością pływania. Moje połączenie żabki i pieska było po prostu żenujące, gorzej pływał już chyba tylko Rysiu 🙂
Pokonanie kanionu zajęło nam chyba ponad 3 godziny, ale przez te 3 godziny uśmiech nie schodził mi z twarzy. Miejsce do noclegu upatrzyliśmy sobie już dzień wcześniej więc nie musieliśmy tracić czasu na szukanie. Wreszcie rozpaliliśmy tak upragnione przez mnie ognisko, albo raczej zrobiła to męska część zespołu. W czasie wyjazdu mieli odwiedzić nas włosi, znajomi Ola i Rysia, tak więc żeby przywitać ich zgodnie z polskim obyczajem zakupiliśmy w Polsce odpowiednie napoje. Jako że odwiedziny nie doszły do skutku postanowiliśmy pozbyć się zajmujących w bagażniku zbyt dużo miejsca butelek. Wieczór zapowiadał się całkiem ciekawie, choć nie przypuszczałam, że dla mnie zakończy się tak szybko. To co na chłopakach nie zrobiło zbyt dużego wrażenia, mnie po prostu zabiło.
Dzień 5
Najmniej przyjemny poranek ze wszystkich. Ciekawe dlaczego? Choć muszę przyznać, że bałam się, że będzie dużo gorzej. Do maksimum starałam się wykorzystać czas spędzony w namiocie, ale w końcu trzeba było z niego wyjść. Oczywiście nie obyło się bez komentarzy i próby wmówienia mi różnych dziwnych rzeczy 🙂 Kanion który mieliśmy pokonać w tym jakże trudnym dla mnie dniu to Mus Inferiore. Miał to być dla mnie i Łukasza już ostatni kanion. Ruszyliśmy w drogę. W czasie podejścia okazało się, że zaatakowały nas kleszcze. Zostałam dyżurną pielęgniarką jako, że jedyna posiadałam odpowiednią długość paznokci żeby pozbyć się tego dziadostwa. Dość zabawny był widok chłopaków, którzy co chwilę oglądali się dokładnie celem poszukiwań pasażerów na gapę. Co niektórzy zaczęli popadać w paranoje 😉 Mnie trafił się jeden, którego szybko się pozbyłam.Dojście zajęło nam chyba troszkę ponad godzinę wliczając w to przerwy na samobadanie. I znowu zakładanie mokrej pianki :/
Kanion okazał się bogaty w skoki i tobogany, nie wspominając o 3 kaskadach z których najdłuższa miała ok. 65m. Woda przejrzysta, szmaragdowo-zielona. Muszę przyznać, że był to dla mnie najgorszy kanion i nie ze względu na trudność, ale ze względu na samopoczucie. Było mi strasznie zimno. Próbowałam zapanować na trzęsącym się ciałem, ale nie byłam w stanie. Musiałam wyglądać fatalnie, bo chłopaki zaczęli się trochę martwić moim stanem. Starałam się unikać przebywania w wodzie dłużej niż to konieczne i w miarę możliwości uciekać do słońca. Zamiast czerpać przyjemność z tego kanionu ja modliłam się żeby już się skończył. Zrobiło mi się cieplej dopiero w momencie gdy spojrzałam przed siebie i uświadomiłam sobie, że muszę zjechać 65m dół. To było coś niesamowitego. W takich momentach człowiek czuje, że żyje. Pierwszy zjechał Rysiu. Ja byłam druga w kolejce. Zjazd okazał się dla mnie mega wysiłkiem. Nie przypuszczałam, że będę musiała włożyć tyle siły w wybieranie liny z przyrządu, ale powoli zmierzałam w dół. Zjeżdżasz i masz cały świat u stóp, cholernie przyjemne uczucie i uważam, że każdy choć raz powinien przeżyć coś takiego. Po mnie przyszła kolej na Łukasza, a stawkę zamykał Olo. Adrenalina którą odczułam podczas zjazdu sprawiła, że całkowicie zapomniałam o tym jak cholernie było mi zimno. Zadowoleni wróciliśmy do samochodu. Nie musieliśmy tracić czasu na szukanie miejsca do spania, bo postanowiliśmy nocować w miejscu z którego startowaliśmy. Rozłożyliśmy się w sąsiedztwie jakiejś wielkiej i starej maszyny chyba do wydobywania piachu albo żwiru… właściwie to sama nie wiem. W każdym bądź razie posłużyła nam ona za wieszak na mokre liny, pianki i ubrania.
Dzień 6
Ostatnia pobudka we Włoszech. Wstaliśmy wcześniej, żeby zdążyć ze wszystkim do wieczora. Strasznie się dołowałam na myśl, że to przecież dopiero czwartek, a my już musimy wracać do Polski. No ale trudno – jak trzeba to trzeba. Ostatnie śniadanie i co dalej? Dołowałam się jeszcze bardziej na myśl, że wczoraj był mój ostatni kanion – że dzisiaj będę siedzieć na dupie i czekać na Olka i Rysia którzy za cel wybrali sobie kanion Clusa, czyli kanion na chwilę obecną nieosiągalny dla mnie. Sam czas przejścia od 6 do 8 godzin jest już ogromnym wyzwaniem. Tak więc postanowiłam, że w oczekiwaniu na chłopaków ugotujemy z Łukaszem jakiś dobry obiad. Pojechaliśmy ponownie sprawdzić jaki jest poziom wody w kanionie i ku mojej radości, właściwie to chyba tylko mojej, poziom wody okazał się zbyt wysoki, co oznaczało nic innego jak zmianę planów. Na szybko trzeba było znaleźć kanion zastępczy. Padło na Torrente Alba, czyli coś dla mnie 🙂
Miało być miło, łatwo i przyjemnie – po prostu miłe zakończenie wyjazdu. I faktycznie dojście było dość przyjemne i nie zajęło nam zbyt wiele czasu ale okazało się, że jest mały problem, a mianowicie brak wody w kanionie 😛 Mina Rysia była nie do opisania. Mimo wszystko ruszyliśmy przed siebie. Początek był trochę nudny i monotonny, ale dobry humor nas nie opuszczał. Dla Rysia była to kolejna wizyta w tym kanionie i tam gdzie poprzednio skakał tym razem musiał użyć liny, ewentualnie skoczyć do kałuży. Nie wiedzieć czemu wybrał pierwszą opcję. Wreszcie doszliśmy do miejsca które wywołało uśmiech na twarzach całej trójki. Podstawowe pytanie skierowane do mnie przez Ola brzmiało skaczesz czy zjeżdżasz? Ja spojrzałam w dół i z dumą stwierdziłam, że skaczę.
Pierwszy skoczył Olo, ja miałam skakać zaraz po nim i już szykowałam się do skoku gdy nagle z dołu padła komenda – jest za wysoko, Ruda do liny. To było straszne, czułam się jak dziecko któremu ktoś zabrał zabawkę. Ze spuszczona głową pomaszerowałam do stanowiska i zjechałam. Tłumaczyłam sobie, że to dla mojego bezpieczeństwa i w ogóle, ale to wcale nie poprawiało mojego samopoczucia. W czasie kiedy ja zjeżdżałam swój skok oddał Rysiu. Za chwilę mieliśmy kolejne miejsce do skoku, w moim przypadku do zjazdu. Było jeszcze wyżej i trudniej niż przed chwilą.
Dalszą część kanionu pokonywałam w milczeniu. Humor poprawił mi dopiero znajdujący się już prawie u wylotu kanionu tobogan. Była to taka moja wisienka na torcie. To nic, że obróciło mnie prawie o 180 stopni i, że wypłynęłam tyłem ale było warto 🙂 Przejście zajęło nam nie całe 2 godziny. W drodze powrotnej, która trwała jakieś 30 min straciłam jedną soczewkę, co nie było zbyt komfortowe, ale jakoś dotarłam do celu, a tam czekał już na nas pyszny obiad przyrządzony przez Łukasza, oczywiście z tego co nam jeszcze zostało. Zjedliśmy, odpoczęliśmy chwile i trzeba było zbierać się do wyjazdu. Olo postanowił wreszcie się ogolić, miał to zrobić pierwszego dnia, ale nie było czasu 😉 W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jakiś sklepik gdzie Łukasz i Rysiu postanowili zrobić pamiątkowe zakupy do domu, a ja i Olo kupiliśmy sobie 5l winka… w końcu to też jakaś pamiątka 😛 Rysiu tak marudził, że musieliśmy zatrzymać się jeszcze w muzeum Prosciutto gdzie kupił sobie swoją ukochaną szyneczkę 😀 W domu byliśmy ok. 5 rano. Byłam tak zaspana, że zapomniałam zabrać z samochodu część swoich rzeczy i w dodatku pomyliłam wory bo zamiast wziąć swój wzięłam wór Łukasza.
Podsumowując: Fantastyczny wyjazd z fantastycznymi ludźmi. Ktoś mi powiedział, że jestem szalona decydując się na ten wyjazd, a ja chcę żeby takich szalonych decyzji było w moim życiu jak najwięcej. 6 dni, 6 kanionów, a każdego wyniosę inne wspomnienia. W moim odczuciu poszło mi dość dobrze, mam nadzieję, że nie jest to tylko moje zdanie 🙂 Ogólnie muszę stwierdzić, że chłopaki spisali się na medal pod każdym względem. Mimo iż był to mój pierwszy kontakt z kanioningiem czułam się dzięki nim na prawdę bezpiecznie i za to bardzo im dziękuję. Wyrazy uznania dla Ola, który okazał się nie tylko świetnym organizatorem, ale i rewelacyjnym kucharzem.
Karolina „Ruda” Nowak Tkaczyk