Silvretta 2011

W okresie 27.03 – 03.04 tego roku mieliśmy przyjemność po raz kolejny uczestniczyć w skiturowym wyjeździe GOPR.

Tym razem klub reprezentowaliśmy w grupie 3 osobowej, tj Andrzej Pajda, Waldek Wowro i ja, niżej podpisany. Oczywiście przyznajemy się również do osoby Alka Chruściela, który jest także członkiem naszego klubu, a który był organizatorem i zawiadowcą całego wyjazdu.

Cała grupa stanowiła łącznie 20 osób. Duży tramwaj, wydawać by się mogło i rzeczywiście w czasie działania nieco długi, jednak w praktyce bardzo szybki, sprawny i sprężony. W dobrym czasie, a co najważniejsze – w świetnych nastrojach udało się zrealizować niemal cały program wycieczki.

 

Celem działania był narciarski trawers masywu Silvretty, nieco zmodyfikowany wobec klasycznego przejścia prezentowanego przez O’Connora. Pogoda, jak zwykle, dopisała, sześć dni lampy pozwoliło nam wędrować wśród cudnych widoków, niestety zmuszała nas do dość szybkiego powrotu do schroniska. Około godziny 14 śnieg zmieniał się już w mokrą breję i zamieniał przyjemność zjazdu w walkę z upierdliwą materią.

Mając jakieśtam, skromne raczej, doświadczenie w skiturowaniu, Silvrettę określiłby jako łatwą i przyjazną nawet dla początkującego skiturowca. Odległości pomiędzy schroniskami są niewielkie, a deniwelacje nie przekraczają 1000 m. Oczywiście mam tu na myśli najkrótszą drogę, a więc wyjście na przełęcz i zjazd. Jeśli komuś mało, wycieczkę można wzbogacić o zdobycie okolicznego szczytu. Popularność rejonu, wiąże się z dużą ilością skiturowców, a to z kolei ułatwia orientację w terenie. Co do fotogeniczności gór, miałem wrażenie, że z każdym dniem teren robi się coraz atrakcyjniejszy, a widoki coraz ciekawsze. A same okolice szczytu Piz Buin, w tym lodowiec Ochsentaler, są naprawdę warte przejechania 1000 km, aby je obejrzeć.

Dzień 1

Startujemy z miejscowości Ischgl. Podobno jest to najbardziej imprezowe miasteczko w austriackich Alpach. Podobno, ale jest południe, a my marzymy raczej o chodzeniu po lodowcu, niż wrzucaniu lodu do szklanki. Po całonocnej podróży idealne byłoby krótkie podejście do najbliższego schroniska, niestety złośliwcy z narciarskiego ośrodka w tym sezonie znieśli jednorazowe bilety na wyciągi, dzięki którym moglibyśmy skrócić czas transportu. Mieliśmy do wyboru zapłacić 30 euro za całodzienny karnet, lub dymać doliną jakieś 15 km do schroniska Heidelberger Hutte. Zgadnijcie co wybraliśmy?

Schronisko Heidelberger jest niemieckie (należy do Deutche Alpenverain) leży na terenie Szwajcarii, ale jedyna droga transportowa prowadzi do niego z Austrii. Dzięki temu małoszwajcarskiemu osadzeniu jest bardzo przyjemne, z dobrym żarciem, ciepłą wodą (za 2 euro) i piwem po 3,5 euro.

Dzień 2

Idziemy przez przełęcz pod Breite Krone, wychodzimy na szczyt Breite Krone (3078 m n.p.m.), tu przekraczamy granicę  i zjeżdżamy do schroniska Jamtal Hutte. Wyjście na Breite Krone z buta,  zjazd ze szczytu kiepski z powodu małej ilości śniegu.

Dzień 3

Idziemy przez lodowiec Jamtal w stronę przełęczy Jamjoch. Na lodowcu ekipa dzieli się na dwie grupy: część idzie na Jamjoch i stamtąd atakuje wierzchołek Vordere Jamspitze. My decydujemy się przejść alternatywną, mniej uczęszczaną trasą przez przełęcz na południe od Jamjoch. Jak się okazało, wybór był dobry, otrzymaliśmy w nagrodę piękne widoki i rewelacyjny zjazd. Tu po raz pierwszy widzimy masyw Piz Buin i nieco dalej przepiękną piramidę Piz Linard, najwyższego szczytu Silvretty.

Początkowy fragment zjazdu zachwycił nas do tego stopnia, że razem z Andrzejem porzucamy plecaki, wracamy na przełęcz i zjeżdżamy jeszcze raz, bardziej stromą i dziewiczą ścianką. A potem jest już tak pięknie, że decydujemy się jeszcze na popas z widokiem na gigantyczny masyw Piz Buin. Ok godziny 14 docieramy do schroniska Chamanna Tuoi. Schronisko jest bardzo kameralne, położone rewelacyjnie, w wąskiej dolinie, pod stromymi ścianami Piz Buin. Ale niestety, to jest Szwajcaria i tu się oddycha. Piwko kosztuje 6 euro, butelka mineralki 10. O ciepłej wodzie można zapomnieć. Szwajcarzy, w odróżnieniu od Austriaków mają zupełnie inne podejście do tego, co powinno oferować schronisko: to ma być praktyczne minimum, a nie hotel. Płacisz za widoki, a nie za komforty. Mimo wszystko piwo wypite na tarasie Chamana Tuoi, z widokiem na góry jest tego warte.

Dzień 4

Startujemy o 7. Zaczyna się ostro. Jest zimno, podejście oblodzone i strome. Kto nie założył harszli ma problemy i tylko najwięksi twardziele dają radę osiągnąć przełęcz na gołych fokach. Na przełęcz Vermunpass dochodzimy ok 9:30. Stąd do następnego schroniska mamy najkrótszą drogą tylko zjazd po lodowcu. Nasz plan jest jednak inny: atakujemy Dreilander Spitze. Szczyt w sumie łatwy, jedynie końcowy, podszczytowy trawers dość eksponowany i lina wydaje się bardzo przydatna.  Potem zjazd do schroniska Wiesbadener Hutte. Schronisko – gigant: tłumy ludzi, nart. Piękny widok z tarasu na lodowiec Ochsentaler. Zostajemy tu dwa dni.

Dzień 5

Wyjście na Piz Buin, najwyższy szczyt Silvretty po stronie Austriackiej – 3312 m n.p.m.Wychodzimy ok 8. Na szczyt ciągną tłumy. Przed nami 2 lub 3 gąsiennice, przynajmniej 15 osobowe. Droga prowadzi przez lodowiec Ochsentaler, początkowo pod serakami czoła lodowca, potem wprost przez jego rozległą przestrzeń. Piz Buin wznosi się nad lodowiec jak piramida. Wejście na szczyt nie jest trudne. Jedynie w środkowej części przydatna jest lina.

Po powrocie do schroniska okazuje się, że choroby osłabiły znaczną część ekipy na tyle, że postanowiono o skróceniu wyrypy o 1 dzień. Ostatni wspólny wieczór  staje się pretekstem do integracji, która przeciągnęła się znacznie ponad typowy czas wieczornych spotkań turystów w tym schronisku.

Dzień 6

Ze względu na słabe morale ekipy, na ostatnią wycieczkę wybieramy się w składzie dwuosobowym, z Andrzejem. Tym razem celem jest Silvrettahorn. Szczyt spektakularny,  posiada ciekawy, powietrzny odcinek na grani. Niektórzy robią go bez liny, twierdząc, że jest niepotrzebna. Dla mnie ta lina wydaje się być przydatna, choćby psychologicznie.

Zjazd z przełęczy pod szczytem, początkowo piękny, później wraz z wypłaszczaniem doliny, błotnieniem śniegu i prażeniem słonecznym stawał się coraz bardziej uciążliwy. Około 15 docieramy do miejscowości Wirl, gdzie czeka na nas samochód.

Podsumowując, wyjazd bardzo udany ze względu na świetne towarzystwo, pogodę i okoliczności przyrody. Być może kiedyś jeszcze wrócę do Silvretty. Cały czas majaczy mi jeszcze na horyzoncie ten charakterystyczny kształt Piz Linard. Jest po co wrócić.

Docent

Galeria:

Silvretta