Dolomity 2002

Plan wakacji, cóż różne opcje braliśmy pod uwagę, ale padł pomysł „Dolomity”; w składzie: Agnieszka Danecka, Łukasz Wojdała, Damian Góral.
Szybko przeanalizowaliśmy koszty i czas, jakie wchodziły w grę i zaczęliśmy zbieranie informacji na temat tych pięknych gór oraz planowanie wyjazdu. Z tym akurat nie było problemu, ponieważ był z nami niestrudzony organizator Damian Góral, u którego wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Oczywiście prawie całkowicie obalił nasz plan, ale mięliśmy przewagę liczebną i musiał niestety brać nasze zdanie pod uwagę. Ustaliliśmy datę wyjazdu na 13 sierpnia. I wyjechaliśmy. Mięliśmy nadzieję na 2 tygodnie pięknej pogody. Naszym celem była Cortina d`ampezzo – „Zakopane” Dolomitów.

Zajechaliśmy w południe dnia następnego, który całkowicie zleciał nam na zapoznawaniu się z miastem i okolicą. Potem kamping i z rana pierwsze wyjście w góry. Naszym celem był trawers masywu „POMAGNANON” i nasza pierwsza via ferrata. Wdrapaliśmy się na wysokość ponad 2300m, i zaczęliśmy trawersować górę w kierunku ferraty. Gdy ukazała się naszym oczom wszyscy razem wydusiliśmy z siebie słowo „nierealne”. Ale odważnie pognaliśmy naprzód ku wąskiemu wycięciu w wielkiej ścianie gdzie pod nogami mięliśmy 400m przepaści. Momentami ogarniał nas strach, który w porównaniu z dalszymi ferratami okazał się banalny. Oczywiście plan, co do pogody nie sprawdził się i już na zejściu złapała nas niesamowita ulewa.

Na drugi dzień mięliśmy w planie TOFFANE, lecz zaczął się sezon niekończącego się deszczu. Prognozy były straszne. Góry będące nad naszymi głowami zniknęły w szarości nieba. Poczekaliśmy jeden dzień i decyzja ogółu była szybka; jedziemy nad morze. Wrócimy jak przestanie padać. Zwiedziliśmy Wenecję oraz północny morski kurorcik LIDIO DI JESOLO. Po w sumie spędzonych trzech dniach nad morzem, do którego dotarł deszcz pojechaliśmy z powrotem w góry. Pozytywne prognozy zaczęły się sprawdzać już nie padało. Naszym następnym celem była MARMOLADA, korona Dolomitów.

Wypad zapowiadał się całkiem konkretnie, gdyż całe podejście było dość zróżnicowane. Od spacerkowatego podejścia w trawkach pod kolejką, dalej przez piargi, dolne partie lodowca oraz to, na co czekaliśmy -VIA FERRATA MARMOLADA, która prowadziła nas prawie na sam szczyt. Ferratka miała skalę trudności 5/6, czyli prawie najtrudniejsza, ale opisywacz przeliczył się przynajmniej o jeden stopień. Ta żelazna droga, którą opisywali w Internecie prawie wszyscy amatorzy Dolomitów, była całkiem przyjemna, a już na pewno nie taka trudna. Widok ze szczytu (3343m) porażający. Wrażenie takie, jakby wszystkie widoczne masywy były u naszych stóp. Pełny odjazd. Jednak najciekawszą pozycją na szczycie była muszla klozetowa osadzona nad przepaścią (oczywiście niczym nie zabudowana), u wylotu której znajdowała się trzymetrowa rura, którą po załatwieniu potrzeby nasze jestestwo leciało w otchłań. Zejście zaplanowaliśmy oczywiście inną drogą. Skrajem górnej części lodowca, a następnie zejściem ścianą na żywca, która x lat temu była wyposażona w ferrate. Potem dolna część lodowca, piarg, trawki i powrót do „Tico pajero”. Dzień zakończyliśmy jak zwykle niejadalnym już w tym czasie makaronem oraz przepysznym włoskim winem.

Nadszedł ranek; ambitny plan CIWETTA. Dojechaliśmy do masywu i zaczęło się. Wykańczające nabieranie wysokości, trawers i jak na złość nagłe załamanie pogody. Naturalnie byliśmy dość uparci, co do osiągnięcia celu, a co najważniejsze, do przejścia ferraty prowadzącej na szczyt. Wierzchołek już zniknął w chmurach, a deszcz padał coraz intensywniej. Na nasze szczęście przed wpinką w stalowe liny spotkaliśmy grupę Włochów, którym w ostatniej dosłownie chwili udało się zejść ze szczytu. Przestrzegli nas, że jeśli zdecydujemy się na dalszą wspinaczkę to na pewno nie zejdziemy z góry żywi. Tu nad naszym niezmiernym zapałem zapanowała pokora. Postanowiliśmy jak zwykle nie wracać tą samą drogą i zrobiliśmy trawers do schroniska i bezpiecznie udaliśmy się do samochodu. Na następny dzień zaplanowaliśmy coś łatwiejszego (hehe).

VIA FERRATA ETERNA na górę PUNTA SERAUTA w masywie Marmolady. Ferrata na mapie była owszem bardzo długa, lecz nigdzie nieopisana pod względem trudności. Stwierdziliśmy; damy radę. Bezszpejowe podejście było bardzo krótkie i wpinka. Przed nami wyrosło 900m ściany; spoko. Zaczęliśmy piąć się do góry. Droga wspinaczkowa 4,5, a czasami 6-stkowe płyty. Szło nam dość dobrze. Po paru godzinach ujrzeliśmy szczyt. Pewni, że od niego będzie już tylko lekki trawers wierzchołka postanowiliśmy zrobić biwaczek na ścianie. Całkiem ciekawe doznanie gdy tuńczyk z kanapki leci 700m w dół. Gdy dotarliśmy na szczyt po prostu opadły nam szczęki. Nasz cel, czyli jeden z górnych pokładów kolejki w naszych oczach był wielkości pudełka zapałek, a droga do niego prowadziła poprzez trawersowanie szeregu „obszarpanych” grani, gdzie w dużej części było pokonywanie ich w przewieszeniach i praktycznie w wolnym zwisie, a pod nogami mięliśmy bagatela kilometr. Jednym słowem masakra. Zaczęliśmy brnąć do przodu. Po pewnym czasie odeszła nam ochota na śmiech i robienie fotek. Było już późne popołudnie, a nasz cel zbliżał się bardzo powoli. Spadające kamienie zaczęły nas coraz bardziej przerażać i nasze myśli były skierowane tylko w jednym kierunku. Już nawet nie zejść z góry, tylko zdjąć uprząż i stanąć twardo na ziemi. Późnym wieczorem dotarliśmy do lodowca. Stamtąd już tylko na przełaj w dół. Kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno dotarliśmy do samochodu. Długo przy winie omawialiśmy tamtejszy dzień i naszą lekką ferratkę dla relaksu. Według naszych doznań ta ferrata dość mocno przewyższała ich skalę trudności i dlatego nie była opisana w żadnym włoskim przewodniku.

Później dzień przerwy dla zregenerowania sił i dnia następnego nasz początkowy plan – TOFFANA. Niestety po zrobieniu zakupów i przeglądzie naszych portfeli oraz resztek EURO stwierdziliśmy, że nie stać nas na kolejny dzień we Włoszech. Musieliśmy opuścić tamtejsze góry, lecz postanowiliśmy, że nasze następne spotkanie z Dolomitami zaczniemy od TOFFANY. Może w końcu się uda.

Łukasz”Łajdak”Wojdała