Nambawan 2002

Część pierwsza. Pakowanie, ludzie, odlot…

Na początku były opowieści, zdjęcia i marzenia. Jak wiadomo, marzenia się spełniają, trzeba tylko bardzo chcieć – a ja bardzo chciałem, więc mój wyjazd na Papuę stał się realny.

Pierwsze rozmowy, odprawy, szczepienia – to jeszcze latem. Jesienią kolejne spotkania i krystalizacja składu – niestety bez Waldka – w listopadzie odprowadziliśmy Go w ostatnią drogę.

Wyznaczony termin wyjazdu uległ przesunięciu tylko o pięć dni – i 28 stycznia znaleźliśmy się na lotnisku w Pyrzowicach.

Wcześniej pakowanie – ważenie, przycinanie i selekcja sprzętu żeby zmieścić się w narzuconych 20 kg – cóż, oprócz mnie był tylko jeszcze jeden taki jeleń – inni spokojnie wrzucili rzeczy osobiste do sprzętu ogólnego Wyprawy…

 

Było nas dziesięciu:

Agnieszka Kloryga (zwana Agnes) etnograf, najlepiej z nas posługiwała się językiem angielskim, jej więc przypadła niewdzięczna rola tłumacza i negocjatora w wielu sprawach. Miała nową kreację na prawie każdy dzień wyprawy, co w górach było nawet zabawne i miłe.

Ewa Szulińska (doctor Eva) – wieść o jej cudownych maściach i pigułkach prędko rozeszła się po dżungli i do przychodni „pod drzewiastymi palmami” ustawiały się kolejki – gdy pierwszego w kolejce bolało lewe kolano, wszystkich pozostałych także, gdy Ewa leczyła komuś prawe oko, wszyscy chcieli kropelki do prawego oka… Kolejka zmalała gdy Ewa zaczęła przepisywać czopki – myślałem że tubylcy ją ugotują i zjedzą, ale nie, gdy tylko z krzaków wynurzył się Papuas z czopkiem w.. i uśmiechem na twarzy, ustawiła się kolejka chętnych na czopki. I tak do ostatniej witaminki.

Andrzej Kozik (Andrew) – znaleźliśmy prędko wspólny język jako geolodzy. Polubiłem go bardzo gdy podczas odprawy celnej w Vanimo przenosiłem za plecami celnika 30-to litowy kanister benzyny (która w Papui jest bardzo droga a jej przywóz zabroniony), i chowając go w stercie bagaży „po odprawie”, kątem oka zauważyłem że Andrzej robi to samo z drugim, bliźniaczym kanistrem. Myślę ze pozostali wyprawowicze do dziś nie zdają sobie sprawy dzięki komu nasz kapryśny agregat prądotwórczy mógł pracować do woli – kiedy kto chciał (i kiedy on chciał). Andrzej ma u mnie jeszcze dług wdzięczności z przeszłości. W 1981 roku podczas strajku studenckiego (On był już asystentem) dał mi klucz do swojego gabinetu, dzięki czemu patriotyzm mogłem połączyć z innymi przyjemnościami młodego wieku w godziwych warunkach.

Damian Sprycha zwany…Rysiem („od razu Cię polubiłem Rysiu, wszystkie Ryśki to fajne chłopaki”) – pracowity, uczynny (często wykorzystywany), wesoły, a ponadto w „cywilu” ma fajną i pożyteczną pracę. Od początku naszej znajomości ani przez moment nie żałowałem chwili gdy Darek poprosił mnie o jego przeszkolenie…

Darek Piętak (Pan Darek) – przyjaciel sprzed lat – i takim pozostał – rozumieliśmy się bez słów. Jego conocne: „one-zero-one-alfa-tango-charlie-tango”, mimo że nie pozwoliło nam spać, sprawiło radość ponad tysiąc dwustu krótkofalowcom z całego świata, którzy dołączyli Papuę Nową Gwineę do swoich kolekcji łączności.

Grzegorz Kuśpiel (Gregor). Wspaniały kompan i stuprocentowy podróżnik – niewiele się zmienił od naszej pierwszej wspólnej wyprawy ćwierć wieku temu. Formalnie był kierownikiem, ale ukrywał to nawet przed nami – wolał być fotografem (10 aparatów, kilkanaście obiektywów). Strategiczne decyzje podejmowane były spontanicznie przez kilka osób albo indywidualnie przez osobę załatwiającą jakąś sprawę, co obfitowało w wiele „nieoczekiwanych zmian akcji” i nowe przygody. Nie wiem czy ten model kierowania wyprawą jest lepszy czy gorszy – na pewno inny niż znane mi dotychczas.

Jurek Zygmunt – Imon vel Jerry. Znamy się od 1976 roku. Gdy teraz chciałem go namówić na wspólną akcję jaskiniową, powiedział mi „ja już nie chodzę do jaskiń ja do nich uczęszczam…” Ale i tak udało nam się wspólnie załapać na eksplorację zamienioną w retransport. Jurek miał pełne ręce roboty oprawiając zwierzęta ze skóry zanim zostały zjedzone przez Papuasów. Przywiózł do kraju wiele atrakcyjnych skór, w tym endemicznej prakolczatki.

Paweł Szwed czyli Edek. Długowłosy, fajny, wesoły. Sprawny i pewny siebie (chyba nawet zbyt pewny) w jaskini. Miłośnik piwa pod każdą szerokością geograficzną. Prawdziwe i wyimaginowane problemy wyprawowe kwitował jego optymistyczny zwrot oceniający sytuację : „dramatyzujecie Panowie” – to pomagało…

Zbyszek Wiśniewski – czyli Stasiu vel Stanley. Moje bardzo pozytywne rozczarowanie. Rzeczowy, spokojny i sprawny w jaskini. W Indonezji podobał się wszystkim – kobietom, mężczyznom, transwestytom – z wzajemnością. Trzymał kasę wyprawy i prowadził jej rachunki – i robił to dobrze…

Włodek Porębski – Jacóś czyli Jack. Cóż może napiszę tyle, że nie tylko moim zdaniem na tej wyprawie miałem charakter dużo lepszy niż w rzeczywistości… Mieli z nami jechać jeszcze Witek Jokiel i Andrzej Babijew z Wrocławia. Zamiast nich w Pyrzowicach na pół godziny przed odlotem zjawił się kurier z naszymi biletami za które zażądał w imieniu Babijewa po 100 dolarów dopłaty. Nie mieliśmy wyjścia – samolot czekał tylko na nas, a załodze było obojętne czy polecimy. Nie był to jedyny tysiączek baksów który wydaliśmy dzięki firmie Almabus z Wrocławia (właściciel A.Babijew) – i pomyśleć że miasto to kojarzyło mi się do tej pory tylko pozytywnie – z najpiękniejszymi dziewczynami w Polsce.

Na lotnisku żegnały nas rodziny, wielu przyjaciół i znajomych. Narobiliśmy dużo zamieszania ale w końcu samolot wystartował i przez Frankfurt (sklepy bezcłowe), gdzie przesiedliśmy się do potężnego Boeinga 747-400 polecieliśmy do Singapuru, który przywitał nas wilgotnym upałem i kilkoma niespodziankami, o czym w następnym odcinku…

Część druga. Podróż.

Singapur zaskoczył nas kilkakrotnie.

Po pierwsze – na lotnisku w naszych bagażach znaleźliśmy nie naszą kurtkę a w niej – żadnych dokumentów i zwitek banknotów – ponad 1000 euro. Nieśmiałe próby znalezienia właściciela nie powiodły się i z pokorą przyjęliśmy ten dar od niebios jako swoisty sponsoring kasy wyprawowej.

Po drugie – hotel w którym zamieszkaliśmy miał co prawda klimatyzację, ale nie miał okien, no ale za te pieniądze…

Po trzecie, ambasada indonezyjska tuż przed naszym przylotem zmieniła czas oczekiwania na wizy z jednego na trzy dni – z dodatkową uwagą -żadnych wyjątków. A my mieliśmy bilet z firmy Almabus, w którym nie dało się w żaden sposób zmienić daty odlotu, odlotu który wypadał wcześniej niż termin odbioru wiz… Po wielu szamotaninach (linie lotnicze, próba korupcji, rozważanie zmiany kraju docelowego) wpadliśmy na właściwy pomysł – w Singapurze jest przecież polska ambasada.

Po wyłuszczeniu problemu (wyprawa, sława polskiego grotołaza itp.) pan Andrzej Pocześny, polski konsul, zapalił się do sprawy i „nieoficjalną drogą dyplomatyczną” załatwił skrócenie terminu oczekiwania na wizy w ambasadzie indonezyjskiej – otrzymaliśmy je na kilka godzin przed odlotem samolotu.

Trzy dni w Singapurze minęły szybko i (nie licząc stresu wizowego) przyjemnie – ogrody botaniczne, tania elektronika, smaczne jedzenie i piwo „Tiger”.

Kolejna niespodzianka czekała nas na lotnisku – mimo że firma Almabus zapewniała nas o 150 kilogramach nadbagażu który mamy opłacony aż do Jayapura, linie lotnicze Silkair wyśmiały nas i zażądały ponad 1000 dolarów dopłaty. Babijew, indagowany telefonicznie w tej sprawie, przysłał fax z kilkoma ściemniającymi zdaniami i końcową radą – „negocjujcie ceny” – jakby to było targowisko a nie stanowisko odpraw celno-bagażowych na chwilę przed startem samolotu. Zapłaciliśmy po raz kolejny…

Grzegorz jeszcze długo wierzył że wrocławiacy dolecą do wyprawy, do mnie po faxie Andrzeja dotarło że zostaliśmy sami – grupa zmobilizowała się na tyle że w bagażach „podręcznych” znalazły się wszystkie ciężkie szpeje – agregat, wiertarka, sprzęt jaskiniowy… a umiejętne podkładanie nogi pod szalę wagi lotniskowej pozwoliło zredukować kolejną (Ujung Pandang – Jayapura) zapłatę za nadbagaż do 190 dolarów.

Tymczasem samolot z Singapuru w trzy godzinki przerzucił nas do Makkasar na wyspie Celebes (a właściwie do Ujung Pandang na Sulavesi, bo takie są aktualnie oficjalne „jedynie słuszne”nazwy – trochę tak jak u nas z generałem świerczewskim i Solidarnością).

Tu zaczęła się egzotyka – wpadliśmy w środek gorącego wilgotnego tygla pełnego śmiesznie ubranych ciekawskich Indonezyjczyków którzy po dziecięcemu patrzyli na nas jak na zjawisko i nie odstępowali na krok. Tak już miało być kilka tygodni – nawet wycieczka żeby zrobić siusiu była wykonywana w asyście wielu obserwatorów…

Dla nas również wszystko było ciekawe, nowe, egzotyczne, nastąpiła też jakościowa zmiana – piwo było gorsze (za to tańsze) niż w Singapurze i nazywało się „Bintang”. Szybko nauczyliśmy tubylców przechowywać je w lodówce, choć nie bardzo rozumieli po co – przecież ciepłe jest też pyszne.

Spędziliśmy na Sulavesi jeden dzień – jedząc oryginalne potrawy i pijąc, oprócz piwa, pozostałości ze sklepów bezcłowych (w Singapurze też przyjęto ten miły obyczaj uprzyjemniania podróżnym czasu). Po zwiedzeniu portu morskiego (godzinka jazdy taksówką za parę dolców) i nocnym oczekiwaniu na spóźniony samolot z Jakarty liniami lotniczymi Garuda Indonesia z międzylądowaniem na wyspie Biak dolecieliśmy do Jayapura – najdalej na wschód wysuniętego miasta w Irian Jaya – indonezyjskiej części Nowej Gwinei.

A samolot spóźnił się, bo w Indonezji po ogromnych opadach deszczu powodzie zalały lotniska – my startowaliśmy po osie samolotu w wodzie… Władze obawiały się epidemii cholery, dobrze że opuściliśmy Celebes. Przed nami Papua…

Jayapura to już egzotyka do kwadratu – baraki lotniska oblepione czarnymi tubylcami dotykającymi nas i każdej sztuki naszego bagażu – z niemałym trudem udało nam się załadować do kilku zdezelowanych taksówek (tzw. kijanek) i dojechać do miasta. Tu nastąpił podział na role- część ekipy pojechała do dziewczyn poznanych rok wcześniej z zapytaniem „o chatę”, reszta przysypiając pilnowała bagaży nad brzegiem oceanu. Damian pierwszy, a za nim ja z dużą rozkoszą wskoczyliśmy do ciepłej, bardzo słonej wody w której pływanie (dzięki zasoleniu) jest łatwe i tylko trochę orzeźwiające. Po powrocie pierwszej grupy z dobrą wiadomością (mamy gdzie mieszkać !!!) jedną, pozostawiona na nasze usługi taksówką przerzuciliśmy sprzęt i ludzi do najwyższej dzielnicy w Jayapura gdzie dostaliśmy do dyspozycji wygodny choć lekko zaniedbany dom. Nareszcie odpoczynek, kąpiel, pranie…

Część trzecia. Pacyfik.

W Jayapura spędziliśmy kilka wspaniałych dni. Musieliśmy załatwić wizy papuaskie a także otrzymać od przedstawicieli władz indonezyjskich zapewnienie, że zostaniemy wpuszczeni z powrotem. Musieliśmy też uzupełnić ekwipunek i zapasy żywności.

Indonezja jest krajem muzułmańskim, o czym przekonaliśmy się na wiele sposobów. Najciekawszy to chyba codzienne, pięciokrotne, śpiewne nawoływania muezina do modlitwy. Spotęgowane przez głośniki na szczycie minaretu przez kilkanaście minut udowadniały wyższość islamu nad innymi religiami – pierwszy raz o czwartej rano, ostatni tuż przed zmrokiem, ustępując pola potężnemu hałasowi cykad – według nich można było regulować zegarki.

Mniej przyjemna oznaka islamu to brak mocnych alkoholi w sklepach. No ale z tym poradziliśmy sobie – parę sklepów było własnością Chińczyków, i tam dało się kupić Robinson whisky lub inne świństwo o nieokreślonym smaku.

Najgorsi byli jednak urzędnicy – to takie święte krowy jak u nas w czasach komuny, i załatwienie najdrobniejszej sprawy trwało cały dzień, w myśl zasady „jedna sprawa – jeden dzień”. A ponieważ spraw do załatwienia mieliśmy kilka, do tego załapaliśmy się na jakieś ich święta…

Spaliśmy na tarasie z widokiem na wielką zatokę, nad nami, po suficie i ścianach biegały gekony polujące na owady. Ale albo gekony były nieskuteczne, albo owadów za dużo, tak, że musieliśmy spać w moskitierach. A upał był taki, że spało się praktycznie nago, więc bez moskitier komary by nas zjadły…

Te kilka dni w Jayapura pozwoliło nam się zorientować, iż właściwie poza sprzętem osobistym i linami, wszystko inne, łącznie z karbidem, mogliśmy kupić w Indonezji, i to taniej niż w Polsce.

Nawet pieczątkę wyprawy – wystrugał ją bardzo zgrabnie indonezyjski grawer…

Gdy wizy papuaskie kolejnym „cudem urzędniczym” ozdobiły nasze paszporty, a wory zostały spakowane, kilkugodzinnym rejsem trzema morskimi łodziami przepłynęliśmy do Vanimo – jak na Nową Gwinee duży port morski – samochody (same pick-up’y i jeepy), dźwigi ładujące na statki drzewa sandałowe, kilka sklepów i lotnisko. Na plaży powitał nas tłum tubylców i… oficer celny. Miał swoje „pięć minut” przed ziomkami i wykorzystał je starannie z dużym aktorskim talentem – w niemiłosiernym upale razem z kolegą z inspekcji sanitarnej sprawdzili dokładnie wszystkie bagaże (wtedy udało nam się przemycić benzynę), wyraźnie rozczarowało ich, że liofizowany chrzan nie jest jednak kokainą, mimo identycznego wyglądu, zapachu, i pewnie smaku (nie wiem, którejś z tych rzeczy nie próbowałem). Po skasowaniu 175 kina urzędnicy uznali kontrolę za zadowalającą i podwieźli nasze bagaże na odległe o 300 metrów lotnisko. W ogóle, jak na te kilka kilometrów dróg w miasteczku, mieszkańcy jeżdżą dużo i chętnie – wystarczy przejść parę kroków, aby natychmiast zatrzymał się samochód, i kierowca, niezależnie od koloru skóry, zaproponował podwiezienie w dowolne miejsce…

Filip (Chińczyk) i John (Australijczyk), współwłaściciele linii lotniczych VANAIR, zgodzili się przerzucić nas za skromne 680 dolarów w środek dżungli, pod warunkiem że zaczekamy kilka dni na „drobną” naprawę samolotu. Oczywiście, zaprosili nas na te kilka dni do swojego domu z widokiem na Pacyfik…

Vanimo jest najpiękniejszą miejscowością nadmorską jaką udało mi się kiedykolwiek oglądać – położone na wzgórzu otoczonym z 3? strony gorącym oceanem z wielkimi falami (najwęższe miejsce odcina od reszty lądu asfaltowy pas startowy), z pięknymi plażami koralowymi, i smacznym piwem „South Pacifik Nambawan” (to, ze względu na nazwę, był nasz ulubiony trunek). Wolny czas wykorzystaliśmy na plażowanie, powtórne załatwianie wiz indonezyjskich i uzupełnianie ekwipunku. W sobotę rano, po dokładnym zważeniu nas i bagaży, świeżo naprawiona Cesna C 11 pilotowana przez „Długiego Johna” wystartowała z nami (bagaże miały dolecieć drugim rejsem) do serca wyspy – w czasie lotu w dole widzieliśmy nieprzebrane monotonne piekło – tropikalną dżunglę – wiecznie zielone lasy deszczowe z wijącymi się wstążkami rzek…

Część czwarta. Dżungla.

900 kroków – tyle długości ma pas startowy lotniska we Framinie. Lotniska – czyli nierównego trawiastego klepiska wydartego dżungli i urywającego się kilkumetrowa skarpą do Sepiku – największej rzeki Nowej Gwinei…

Gdy wylądowaliśmy (John się wyraźnie ucieszył, powiedział że nie był tu kilka miesięcy, a to wystarczający czas żeby lotnisko zabrała dżungla), samolot poleciał do Vanimo po bagaże a nas otoczył ścisły kordon tubylców. Powitania, podarunki, zdjęcia z zeszłego roku, i oczywiście, po krótkiej rozmowie zaproszenie nas do najlepszej chaty w wiosce.

Framin leży na wysokości około 1400 mnpm w górach Viktora Emanuela w dolinie przypominającej trochę tatrzańską Małą Łąkę – nawet klimat podobny do tatrzańskiego upalnego lata. Papuasi, o dziecięcej mentalności i szczerości, to lud myśliwsko-rolniczy. Każdy mężczyzna chodzi uzbrojony w łuk, maczetę i procę. Kobiety noszą na głowach torby z warzywami (podstawowe pożywienie to słodkie ziemniaki taro lub kau-kau i banany). Wokół wioski nie ma pól – te, oraz tzw. ogrody znajdują się daleko w dżungli (nieraz o kilka dni drogi od domu) – słodkie ziemniaki są kapryśne i nie wszędzie chcą rosnąc, więc jeśli już takie miejsce zostanie znalezione, zakłada się tam ogród.

Mimo obaw, Długi John przyleciał z naszymi bagażami i po krótkim „see you in three weeks” zostaliśmy sam na sam z niewiadomym. Nagle poczuliśmy się bardzo osamotnieni…

W wyniku rozmów i targów z coraz to ważniejszym przedstawicielem wioski, wynajęliśmy trzydziestoosobową karawanę złożoną z mieszkańców wioski – na każdego przypadł 20-30 kilogramowy wór, poza tym nieśli łuki, strzały, maczety. Ale zaoszczędzili wagę na butach – wszyscy tragarze szli przez dżunglę boso. To był wyczyn – my, z leciutkimi kilkukilogramowymi plecakami (śpiworki, aparaty fotograficzne, picie) w trekkingowych butach mieliśmy problemy…

Droga do jaskini przypominała najlepsze filmy grozy umiejscowione w dżungli (teraz już wiem, że były kręcone w ogrodach botanicznych-w p r a w d z i w e j dżungli widoczność spada do kilu metrów i nie ma miejsca na kamery). Wiele godzin nieustannych „wantul” w górę i w dół. Kilkukrotna przeprawa przez Sepik przypominający nasz Dunajec. Błoto, nieustanny deszcz (tropikalne lasy deszczowe), a jednocześnie brak wody do picia…

To była przygoda. Tak, muszę przyznać, że droga przez dżunglę i mieszkanie w niej wywarło na mnie ogromne wrażenie. Gdy chciałem wyobrazić sobie jakieś suche miejsce, myśli wędrowały na… Polanę Rogoźniczańską, a podejście do Wielkiej Litworowej to w pamięci był spacerek…

Po całodniowym marszu padliśmy ledwo żywi na nierówną (właściwie nie wiem co- ziemię?, trawę?, gałęzie? – w dżungli, o ile nie jest to błoto lub most z przewróconego pnia, nie widać po czym się akurat chodzi), no więc nierówny spąg, by od świtu do wieczora dnia następnego znów przedzierać się do góry, cały czas na granicy odpadnięcia (gdy przekraczaliśmy tą granicę, spadało się kilka metrów w krzaki, pokrzywy lub do lejka krasowego…) Po wycięciu maczetami wielokilometrowej ścieżki Papuasi doprowadzili nas w okolice otworu Imalfol Tem, na wysokości około 2200 mnpm. W ciągu godziny zniwelowali małą grańkę – zmieściły się tam „na styk” trzy namioty i szałas bez ścian, wybudowany sprawnie przez kilku tragarzy. Karpaccy górale budowali by go pewnie dwa tygodnie, pobili się kilka razy, pogubili narzędzia, a i tak by przeciekał. „Nasz” szałas powstał z materiałów naturalnych bez użycia kawałka metalu i służył nam dobrze jako baza, świetlica, sypialnia do końca wyprawy…

Gdy zapadł zmrok, pomyślałem że tak naprawdę trudno mi sobie w tej chwili wyobrazić miejsce bardziej odległe od domu – chyba tylko kosmos, bo np. na Antarktydzie spokojnie wyląduje samolot, a w dżungli nawet sygnał z satelity nie przedziera się przez drzewa do odbiornika GPS- więc kto nas znajdzie, jakby co? Bo w razie wypadku (odpukać!!!) o powrotnej drodze z noszami lub kolegą na plecach nie ma co marzyć…

Jest 12 luty. Minęło właśnie 15 dni od wylotu z kraju. Niby mało, a jednak jakby wieczność – tak dużo działo się od początku wyprawy do dotarcia pod otwór jaskini – jutro zaczynamy…

Część piąta. Jaskinia.

Rzut kamieniem od bazy dżungla urywała się sześćdziesięciometrową studnią wlotową Imalfol Tem. Do studni wodospadem wpadał strumień który zaopatrywał nas w wodę, był naszą łazienką, pralnią, kuchnią…

Jaskinia poniżej Wlotówki rozwijała się kaskadami i studzienkami na ładnie mytym meandrze, który po kilkuset metrach łączył się z nieco większym meandrem (tam, w górę , wyeksplorowaliśmy ładne ciągi – ciąg od otworu jest po prostu ciągiem bocznym jaskini…). Potem znów kilka prożków-kaskad (w tym „Niagara”, trochę „suchego” do góry i końcowa „dwustumetrowa” studnia o głębokości stu sześćdziesięciu metrów… A na dnie wielkie gliniane namulisko i ponor w którym znikły nasze marzenia.

Cóż, trudno opisać akcje jaskiniowe, ograniczę się do przedstawienia „książki wyjść” wyprawy:

13 luty, środa: Poręczowanie do Niagary (spitowanie, oglądanie problemów eksploracyjnych – Paweł Szwed, Damian Sprycha, Włodzimierz Porębski. 14 luty, czwartek: Poręczowanie od Niagary do dna i eksploracja studni, tam pozostawienie depozytu – Grzegorz Kuśpiel, Paweł Szwed, Dariusz Piętak, Jurek Zygmunt (z powodu zatrucia pokarmowego tylko do tzw. Kuchni). 14 luty, czwartek: Przeporęczowywanie studni wlotowej – Włodzimierz Porębski. 16 luty, sobota: dojście do dna i zreporęczowanie (w tym depozyty) do Niagary, eksploracja nad Wielką Studnią i nad Kuchnią. Przybór wody w jaskini – Zbigniew Wiśniewski, Damian Sprycha, Włodzimierz Porębski 16 luty, sobota: dołączenie do poprzedniego zespołu i pomoc w retransporcie i eksploracji – Andrzej Kozik. 18 luty, poniedziałek: eksploracja problemu nad Niagarą i retransport od Niagary do Kuchni – Grzegorz Kuśpiel, Paweł Szwed, Zbigniew Wiśniewski, Damian Sprycha. 18 luty, poniedziałek: eksploracja nad Niagarą, retransport, dołączenie do poprzedniej grupy – Włodzimierz Porębski. 20 luty, środa: eksploracja nad Niagarą i reporęczowanie od Kuchni do Wlotówki – Zbyszek Wiśniewski, Jurek Zygmunt, Włodzimierz Porębski. 21 luty, czwartek: reporęczowanie Wlotówki, zakończenie działalności w Imalfol Tem – Włodzimierz Porębski. Czas pomiędzy akcjami jaskiniowymi wypełnialiśmy grą w karty, discmanami, wycieczkami poszukiwawczymi nowych otworów, wyprawianiem skór (Imon) zwierząt upolowanych przez tragarzy (pięciu z nich cały czas było z nami). Trzeba przyznać, że Jurkowi udało się „załapać” na wspaniałą skórę endemicznej prakolczatki – pewnie niewiele takich jest w Europie…

Darek codziennie w nocy dzięki dobrej propagacji łączył się krótkofalówką z całym światem a jego „alfa-tango-charlie-tango” pobrzmiewało nieraz do rana.

Około 18 lutego spotkała nas niemiła niespodzianka – z Telefominu (stolica regionu) przyszedł goniec z informacją, że władze regionu cofają nam pozwolenie na eksplorację, wydane we Framinie – chyba że zapłacimy kilkadziesiąt tysięcy dolarów…

Ponieważ jaskinia i tak zakończyła się ponorem, posłaliśmy po karawanę na dół i gdy po kilku dniach przyszli tragarze, bez żalu opuściliśmy bazę i wrócili do Framinu, który wydał nam się centrum cywilizacji…

Po jednodniowym odpoczynku, w dwóch grupach (pierwsza: Grzegorz, Edek, Imon; druga: Damian i Jacóś) w towarzystwie przewodników-tragarzy, udaliśmy się znów w góry by spenetrować znane im otwory. W ciągu kilku dni znaleźliśmy dziewięć jaskiń na wysokości 2500 – 2800 mnpm, niestety, żadna z nich nie przekroczyła stu metrów głębokości. Kończyły się korkami błotno-kamiennymi lub zwężeniami wymagającymi rozsadzania skał.

Po powrocie do wioski, ze smutkiem stwierdziliśmy iż tysiącmetrowe jaskinie w Górach Victora Emanuela na razie obroniły się przed nami. Kilka dni w wiosce wykorzystaliśmy na chłonięcie folkloru i zdobywanie pamiątek (drogą wymiany – rozbroiliśmy prawie całkowicie Framin, jego mieszkańcy są za to teraz najlepiej ubranymi Papuasami na Nowej Gwinei).

Długi John, wezwany przez radio Darka, przyleciał po nas, i po wzruszających i szczerych pożegnaniach z nowymi przyjaciółmi z końcu świata, Cesną C 11 opuściliśmy dżunglę. Prawdziwą, nowogwinejską dżunglę…

Część szósta. Celebes.

W Vanimo pławiliśmy się przez kilka dni w luksusie – imprezki w międzynarodowym, a właściwie „międzyrasowym” towarzystwie, plażowanie i kąpiele w Pacyfiku, kilka gatunków piw i inne dobrodziejstwa cywilizacji… Ale po przeżyciach w dżungli szybko nas to zmęczyło i postanowiliśmy wrócić do Indonezji. Dużą ciężarówką, a od granicy dwoma busami, drogą lądową (na granicy Ci sami urzędnicy – takie same łapówki – skąd wiedzieli kiedy będziemy wracać?) dotarliśmy do Jayapura, która też prędko nas zmęczyła. Decyzja była jednomyślna – lecimy na Celebes. Mając prawie tydzień czasu do następnego samolotu, postanowiliśmy zrobić rekonesans w środku wyspy. Trekking wykupiony w firmie turystycznej nadawał się do realizacji tego celu znakomicie, i już po kilku godzinach od przylotu wygodnymi, klimatyzowanymi busami jechaliśmy na północ. Patrząc przez okna na piękny kras rozważaliśmy z Andrzejem projekt kolejnej wyprawy – tak, Celebes to dobry cel – wysokie góry, głęboko wcięte doliny, rozwinięta siatka dróg i wielkie wapienne połacie nie zakryte lasem. I o wiele bliżej (taniej!!!) niż Papua…

„Przy okazji” rekonesansu zwiedziliśmy kraj Torajów – dziwnego ludu przybyłego z Wietnamu na łodziach półtora wieku przed naszą erą. Dzisiaj stanowią prawie katolicką enklawę w środku muzułmańskiej wyspy. Izolują się, budują ładne domy z dachami w kształcie łodzi i w oryginalny sposób chowają swoich zmarłych – w jaskiniach, niszach wykutych w skale, w podwieszonych pod okapami trumnach lub w… pniach rosnących drzew. Szczególnie jaskinie przez nas odwiedzone pełne były trupiego zaduchu. Każdy pogrzeb jest długo celebrowany i połączony z zabiciem wszystkich zwierząt domowych (głównie bawołów) – nic dziwnego że modlą się one za długie życie domowników…

Gdy wróciliśmy do Ujung Pandang, okazało się, że nasz samolot… odleciał poprzedniego wieczoru. Linie lotnicze zmieniły kilka dni wcześniej „rozkład jazdy” o czym ponoć poinformowały firmę ALMABUS…

Na szczęście mieliśmy bilety typu OK., więc po długich i nerwowych negocjacjach, na czas oczekiwania kolejnego lotu do Singapuru, zafundowano nam najlepszy hotel w mieście – śmiesznie wyglądaliśmy wchodząc brudni, zarośnięci, z wielkimi worami transportowymi drzwiami otwieranymi przez lokajów. Ale myślę że atrakcja była wzajemna – takich gości jeszcze pewnie nie mieli. Myślę też, że wzajemnie wspominana jest ta jedna noc w Makkasar – trochę namieszały im tam „białasy” wypuszczone z dżungli…

W Singapurze kolejna niewiadoma – czy uda nam się „załapać” na lot do Frankfurtu. Sprawę ułatwił podział na dwie grupy – połowa uczestników wyprawy postanowiła przed powrotem do kraju turystycznie zwiedzić Kambodżę.

W Pyrzowicach powitali nas wypróbowani przyjaciele i rodziny – dla nich te ponad sześć tygodni były pewnie równie trudne, a może i trudniejsze niż dla nas. A na pewno mniej atrakcyjne…

Część siódma. Epilog.

Kiedy kilka dni po powrocie wybraliśmy się ze Stanleyem do biura Lufthansy w Pyrzowicach, aby próbować załatwić dla grupy „turystycznej”(Kambodża) możliwość bezpłatnego przywiezienia nadbagażu wyprawy z Singapuru, przekonaliśmy się jak bardzo oszukał nas „kolega” z Wrocławia. Właśnie obmyślaliśmy treść pozwu w celu odzyskania wydanych za jego przyczyną pieniędzy, gdy wpadło nam w oczy ogłoszenie z Gazety Wyborczej:

„Postanowieniem Sądu Rejonowego dla Wrocławia Fabrycznej z 28 marca 2002 r (sygn. akt VIII U 67/02) ogłoszono upadłość Firmy Przewozowo-Usługowej ALMABUS spółki jawnej W.A. Babijew w likwidacji z siedzibą we Wrocławiu”

No cóż, firmy nie uratowały nawet wyłudzone od nas pieniądze, my ich też nie odzyskamy – może to i dobrze, bo to jednak głupio – pozwać niedoszłego wyprawowicza…

Dla mnie wyprawa jeszcze się nie skończyła – muszę, (znów „za kogoś”) zrobić i zawieźć raport o linach dla LANEXu (wierzcie mi, Oni robią naprawdę świetne liny speleo), wyegzekwować film od Imona i fotki od Stanleya bo mnie kumple z OMNIBUSa zlinczują, rozliczyć się w Klubie z dotacji i doprowadzić nadszarpnięte zdrowie do porządku.

Czas biegnie normalnie naprzód. Tylko czasem, siedząc w pracy nachodzi mnie myśl – „Co ja tutaj robię? Przecież moje miejsce jest w tropikalnym lesie deszczowym…” I zaraz następna, szybka i ostra jak ukłucie: „Ja muszę, muszę koniecznie wrócić do dżungli…” I wierzę, że wrócę – wszak marzenia się spełniają – trzeba tylko bardzo chcieć…