Zaczęło się od internetowego czatu i właściwie nie wiem kto kogo znalazł. Aleksjej Alojza, czy Alojz Aleksjeja. Faktem jest, że się jakoś porozumieli i Białorusini z mińskiego speleoklubu „Geliktyt” przyjechali na Speleokonfrontacje, a potem w Tatry. Przyjechali i wygrali nagrodę publiczności za film przedstawiający nagie krasawice pląsające po kaukaskim lodowcu.
Mniej więcej tuż przed świętami Alojz przyniósł do klubu wiadomość, że mamy zaproszenie na Kaukaz. Zimno wtedy było diabelnie, Kaukaz jakoś tak kojarzył mi się ze śniegiem i z mrozem, może latem – pomyślałem. Podobnie myślała chyba reszta, propozycja nie odbiła się nawet echem. Ale chodziło to za mną, cholera, było nie było przygoda, wielkie góry, krańce Europy, a gdyby tak jeszcze zabrać narty… Powiedziałem o tym Monice i również zapaliła się do tego pomysłu. Udało mi się namówić jeszcze parę osób, napisałem maila…
Zostaliśmy zaproszeni przez Aleksjeja Antonienkę do udziału w wyprawie do jaskini Woroncowka. Towarzyszyliśmy grupie białoruskiej, która przeprowadzała tam kurs jaskiniowy. Rejon działalności znajdował się na terenie Rosji, w Krasnodarskim Kraju, na Kaukazie, 20 km na południowy wschód od Soczi.
System jaskiniowy Woroncowka liczy ok. 18 km długości. W skład wchodzą następujące jaskinie: Woroncowskaja, Kabanij Provał, Ociażnaja, Dołgaja, Labiryntowaja. Jaskinie rozwinięte są horyzontalnie. Otwory położone są na wyskości ok 400-600m n.p.m. Najgłębsza studnia, wlotówka jaskini Kabanij Provał liczy ok. 45m głębokości.
Rejon ten jest często odwiedzany w celach kursowych przez Białorusinów i Rosjan.
Skład ekipy ustalił się błyskawicznie, łącznie 8 osób: Monika, Justyna, Artur, Marcin, Michał (Panczo), Damian, Łukasz, no i ja. Czas trwania wyprawy ustaliliśmy na 2 tygodnie. Krótko, ale z założenia miał to być wyjazd przede wszystkim rekonesansowy. Priorytetem była dla nas integracja z mińskimi grotołazami i rozpoznanie terenu pod domniemane przyszłe wyprawy w Kaukaz.
Wyprawa odbyła się dzięki dofinansowaniu, otrzymanemu ze Speleoklubu Dąbrowa Górnicza. Klub pokrył część naszych wydatków, dzięki temu mogliśmy zorganizować wyjazd dla ośmiu osób w błyskawicznym tempie.
Podróż
Wyjeżdżamy 29 stycznia. Najpierw pociągiem do Warszawy, stamtąd do Mińska. O siódmej rano, 30 stycznia wysiadamy na mińskim dworcu. Przywitali nas Aleksjej, Dimitrij, Jura i Galina. Już od pierwszej chwili czujemy się mile widziani. Do kolejnego pociągu mamy 19 godzin i nie marnujemy z tego czasu ani minuty. Najpierw śniadanie w domu Aleksjeja: prawdziwe bliny ze śmietaną, potem chwila odpoczynku i ruszamy zwiedzać miasto.
Mińsk nie zrobił na mnie oszałamiającego wrażenia. Wzorcowa socrealistyczna zabudowa: szerokie ulice i wielkie gmaszyska. Mijając wystawy sklepowe, kantory i bankomaty czułem się trochę głupio, bo pamiętałem, że w którymś z e-maili zapytałem Aleksjeja, czy można na Białorusi używać kart płatniczych… W sklepach oczywiście można kupić wszystko, ceny jak w Polsce, z wyjątkiem dwóch rzeczy: wódki i płyt CD. Z entuzjazmem stwierdziliśmy, że ceny tych produktów osiągają poziom 10zł.
Zwiedzamy więc większość ważnych miejsc miasta, jedziemy metrem, zatrzymujemy się na piwie w jakiejś knajpce i wreszcie zachodzimy do siedziby klubu �Geliktyt�.
�Geliktyt� jest jedynym speleoklubem na terenie Białorusi. Samo położenie kraju nie sprzyja rozwojowi alpinizmu jaskiniowego, najdłuższa jaskinia Białorusi ma 8m. Dlatego głównym terenem działalności �Geliktyta� zawsze był Kaukaz. Obecnie działalność klubu koncentruje się na trzech rejonach: Woroncowka i Alek pobliżu Soczi oraz masyw Arabika w Abchazji. Dwa pierwsze rejony służą jako poligony szkoleniowe, natomiast w masywie Arabika prowadzona jest regularna eksploracja.
Jak dotąd największym osiągnięciem Białorusinów jest jaskinia Czieriepaszia (żółwia), której głębokość przekroczyła 600m. Eksploracja jest trudna z powodu ciasnot, perspektywy są jednak spore. W tym samym masywie, kilka km dalej znajduje się j. Krubera, jeszcze przed kilkoma miesiącami najgłębsza na świecie.
Integracja potoczyła się w zastraszającym mnie tempie, tak, że już po trzech godzinach, poczuwając się do roli kierownika postanowiłem uratować moich grotołazów. A że ekipa w większej mierze była młoda raczej, ulegli i ruszyliśmy taksówkami do naszej tymczasowej bazy, czyli do Aleksieja. Wszyscy… oprócz Damiana, który postanowił godnie reprezentowć nasz klub na wyjeździe.
Piękny to był powrót, rzadko kiedy wracam taksówką przez centrum stolicy, a tym razem miasto ukazało mi się w odmiennej, nocnej szacie. I musze przyznać, że tym razem, a nie był to wynik wyłącznie ubocznych efektów gościnności, Mińsk wyglądał na prawdę ładnie.
O pierwszej w nocy spotykamy się na dworcu z całą ekipą białoruską. Dwanaście osób, z tego sześcioro kursantów. Kierownikiem wyjazdu jest Aleksjej. Mnóstwo worów, z tego większość stanowi jedzenie.
Podróż pociągiem z Mińska do Soczi to przygoda sama w sobie. Prawie 50 godzin w rosyjskim wagonie kuszetkowym. Kto jechał ten wie, kto nie jechał � powinien, a już nigdy nie będzie narzekał na nasze poczciwe PKP. Całe szczęście stanowimy już zgrana ekipę. Panczo mówi już haraszo po russki. Jak na razie tylko haraszo, co wcale nie przeszkadza mu być duszą towarzystwa. Jest gitara, karty, szachy i co tam jeszcze. Podróż upływa nam bardzo sympatycznie.
Kaukaz
O trzeciej nad ranem wysypujemy się na dworzec w Hoście. Hosta to uzdrowiskowe miasto wchodzące w skład kurortu Soczi. Dworzec znajduje się 50 m od morza. Wystarczy przejść tunelem pod torami i już jesteśmy na plaży. Oczywiście znalazło się kilku śmiałków, który zdecydowali się na kąpiel. Cóż, jak na zimę pogoda zachęca do kąpieli: temperatura powietrza 10 stopni powyżej zera, a na trawnikach pod dworcem rosną palmy.
O dziesiątej pod dworzec podjeżdża zamówiona wcześniej ciężarówka z demobilu. Ładujemy się na pakę i jedziemy w góry, godzinę, najpierw asfaltem, do wsi Woroncowka, później szutrową, bardzo stromą drogą.
Zatrzymujemy się na parkingu. Wyładowujemy dobytek. Stąd jeszcze godzina transportu na miejsce obozowiska. Góry trochę nas zaskoczyły. Prawdę powiedziawszy spodziewaliśmy się śniegu, otwartego nieba, grani. Niektórzy zabrali nawet skorupy… A tu pagórki, porośnięte bukowym lasem, coś jakby nasze Bieszczady, tylko nieco wyższe, no i skałki jak w Sokolich Górach. A pogoda jak w marcu. Błoto zamiast śniegu, w ściółce zakwitają pierwsze fioletowe kwiatki, temperatura około 10 stopni powyżej zera. Po prostu wiosna.
Obóz rozbijamy na wysokości ok. 600 m n.p.m, na zalesionym grzbiecie. Stąd do otworów jaskiń dojście zajmuje nie więcej niż 20 min, zazwyczaj w dół.
Nasi gospodarze szybko krzątają się przy budowie bazy. W ruch idą siekiery i piła. Już po chwili mamy zapas drewna na ognisko i wiatę z wielkiej plandeki, pod którą schronić się może cała ekipa. Obok stają nasze namioty i baza jest gotowa. Późnym popołudniem zasiadamy do pierwszej wspólnej kolacji.
Organizacja obozu przypomina biwak harcerski; są dyżurni, którzy rano rozpalają ognisko, przygotowują posiłki, sprzątają, rąbią drewno na opał. Oczywiście włączamy się do wspólnych dyżurów, tak że każdego dnia kto inny zostaje w obozie. Wkrótce zaczynamy doceniać rolę dyżurnych, zwłaszcza wracając z akcji wieczorem.
Dzień Pierwszy
Pogoda paskudna. Pada całą noc i cały dzień. Rozdeptana ziemia przed naszymi namiotami zmienia się w błoto. Pierwsza akcja: jaskinia Woroncowka, do Partii Egipskich.
Wchodzimy do jaskini otworem Prometei. Otwór imponujący, wysoki na około 15, szeroki na 30m. W głąb jaskini wpada tędy potok. Są też schody, poręcze i oświetlenie. Ta część jaskini jest udostępniona dla turystów. Tłumów jednak nie ma, jest w końcu poniedziałek i środek zimy, latem podobno bywa tu więcej zwiedzających.
Po około pięćdziesięciu metrach opuszczamy potok i turystyczną ścieżkę i zagłębiamy się w błotniste i niskie korytarze. A dalej, trochę na czworakach, trochę na stojąco, w wodzie i w błocie. Chodzimy po jaskini trochę znudzeni; ani trudno, ani ładnie, trochę jesteśmy rozczarowani. W końcu okazuje się, że korytarz prowadzący do dalszych partii jest zalany. Zawracamy.
Naszym kolejnym ekipom w następnych dniach udało się dotrzeć do samych partii Egipskich. Dalej podobno było ładniej…
Dzień drugi
Z samego rana dochodzą nas wieści, że z jaskini nie wróciła ekipa Rosjan. Wyruszyli do Partii Egipskich jeszcze przed nami i nie wrócili do rana. To prawie 24 godziny w jaskini. Już dawno minęła godzina alarmowa, a grupa rekonesansowa Rosjan wyrusza dopiero teraz. Na wypadek ewentualnej akcji ratunkowej nie wychodzimy z bazy, czekamy na informacje. Ok godziny 16 obie grupy wychodzą z jaskini. Okazuje się, że pierwsza grupa została odcięta przez przybór wody. Całodzienne opady na powierzchni spowodowały zalanie korytarza i zamknięcie drogi powrotnej. Rosjanom nie groziło niebezpieczeństwo, musieli jedynie przeczekać wysoki stan wody w jaskini. To często zdarza się w tym rejonie.
Z kilkugodzinnym poślizgiem wychodzimy do jaskini Kabanij Provał (czyli świńska Studnia). Położenie samego otworu jest bardzo ciekawe. Trzy metry powyżej rzeki, w zboczu znajduje się pionowy, niewielki otwór. Jest to 45m studnia. Tak więc zjeżdżamy pod rzekę.
Tym razem czujemy się usatysfakcjonowani. Jaskinia jest na prawdę ładna; obszerne galerie, nacieki, wciąż towarzyszy nam rzeka. Zostaliśmy poinformowani, że jedyna studnia w jaskini to wlotówka. Porzuciliśmy więc nasz sprzęt tuż pod otworem. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym rzeka z hukiem spadała z siedmiometrowego progu. Całe szczęście jakaś stara lina z węzełkami pomogła nam pokonać (z duszą na ramieniu) tą przeszkodę w dół i (z duszą na obu ramionach) w górę.
Ta jaskinia dostarczyła nam wrażeń estetycznych i odrobiny adrenaliny.
Dzień trzeci
Tego dnia postanawiamy z Moniką i Damianem wybrać się na wycieczkę w góry. Pogoda sprzyja, bo wreszcie pojawiło się słońce, a temperatura dochodzi do +15 stopni.
Góry okazują się mało przystępne, ale ciekawe. Bardzo strome podejścia wymagają niekiedy niemalże wspinaczki po korzeniach i luźnych kamieniach. Brak szlaków utrudnia marsz, ale sprawia, że mamy wrażenie, że poruszamy się w dziewiczym terenie. Bukowy bór, drzewa oplecione zielonymi pnączami, stare, omszałe, zwalone pnie, rzeki wcinające się głębokimi jarami w zbocza, szeleszczące pod stopami liście, wszystko to sprawia, że poruszamy się jak w bajkowym lesie. I dopiero na grani, dostrzegamy daleko, bo jakieś 30 km stamtąd białe masywy głównej grani Wielkiego Kaukazu. Wzdychamy marząc o śniegu i wracamy do naszej błotnistej bazy. Nasze tęsknoty pogłębiają jeszcze wiadomości z Polski, mówiące o tym, że w Tatrach zima, jakiej nie było od kilku lat.
Dzień czwarty
Jaskinia Ociażnaja. Jest to kontynuacja przebiegu rzeki, wpadającej do groty Prometei. Wchodzimy otworem o nazwie Panteon. Pierwsza sala robi duże wrażenie, gigantyczne rozmiary, wielki otwór wejściowy, dzięki któremu oświetlona jest cała sala. Ruszamy w dół pięknie mytymi kaskadami, trawersy nad i wokół wielkich mis wypełnionych wodą. Bajka. Niestety, szybko się kończy. Już wkrótce zjeżdżamy do sali, do której dociera dzienne światło. Jaka szkoda! A jednak okazuje się, że to nie koniec. Wspinamy się po naciekach do niewielkiego okienka, a stamtąd przez krótki korytarzyk docieramy do sali Tufowyj Zał. Tu znajduje się imponująca pomarańczowa naciekowa kaskada o wysokości dziesięciu metrów.
W końcu wyjście, ale jak się okazuje – wcale nie koniec zabawy. Rzeka wypada z otworu jaskini kilkunastometrowym wodospadem. Dalej zaczyna się kanion. Pionowe ściany wysokie na 50m, niczym liany zwisają z nich zielone pnącza. Zjeżdżamy wśród zieleni, prosto do jeziora. Dalej jeszcze jeden wodospad, i jeszcze jeden, już coraz mniejsze, łatwiejsze do pokonania. Wreszcie kanion się kończy, zbocza staja się łagodne i opuszczamy nurt rzeki.
Wycieczka była piękna, ale na tyle krótka, że mamy jeszcze na tyle energii, by ruszyć do kolejnej jaskini. Na nocną akcję wybieramy Dołgą, jaskinię poziomą, niewielką, ale atrakcyjną pod względem naciekowym.
Jaskinia rozwinięta jest na podziemnej rzece, ma ok 800m długości i kończy się syfonami. Główny ciąg jaskini stanowi meander, dnem którego płynie rzeka. I cała akcja zakończyła by się banalnie, gdyby nie Łukasz, który postanowił solo osiągnąć koniec jaskini. W tym celu nago pokonał ciasny przełaz wypełniony wodą, a następnie w samych gumiakach i kasku pognał eksplorować dalsze partie.
Dzień piąty
Upłynął mi na dyżurowaniu w kuchni.
Pozostałym ekipom udało się dojść do Partii Egipskich, a nawet dalej, do jaskini Labiryntowej. Wrócili z przekonaniem, że ta jaskinia jest naprawdę duża.
Dzień szósty
To już ostatni dzień w górach. Planujemy więc krótką akcję do otworu Hod Niedostupnosti. To górny otwór, łączący się z grotą Panteon. Białorusini nie zabierają tam kursantów, twierdząc, że jest za trudna, pokazują nam jedynie otwór.
Zaporęczowanie i pokonanie tego odcinka rzeczywiście okazuje się zadaniem niebanalnym. Najtrudniejszy odcinek to trawers pod stropem wielkiej sali wejściowej w Panteonie, a potem ukośny zjazd na półkę. Na szczęście Artur radzi sobie z tym całkiem sprawnie. A ja żałuję, że nie zabrałem aparatu, bo dopiero będąc pod stropem dostrzegam całe bogactwo form stalaktytów. Dalej jeszcze dwa krótkie zjazdy i lądujemy w znanych nam już kaskadach jaskini Ociażnej.
Akcja w sumie krótka, ale ciekawa ze względu na trudne poręczowanie.
Powrót
Wstajemy wcześnie i zwijamy obóz. Szybko zbiegamy do parkingu. Bagażu mamy teraz prawie o połowę mniej. Na parkingu miła niespodzianka: stragan, na którym można kupić miejscowe wino i herbatę z przydomowych plantacji. Wino sprzedawane w plastikowych butelkach smakuje wybornie. Kosztuje 3 dolary za półtora litra. Drogo, ale naprawdę jest warte swojej ceny!
Nasza ciężarówka przyjeżdża punktualnie i zjeżdżamy do Hosty. Zostawiamy bagaże w kanciapie policji na dworcu (za niewielką opłatą) i ruszamy zwiedzać miasto. Do odjazdu pociągu mamy 10 godzin, więc korzystamy z prysznica (niestety sauna była już zarezerwowana przez ekipę grotołazów z Moskwy). Później idziemy na obiad do restauracji (wcale nie tanio, zawiedliśmy się), która z czasem zamieniła się w dyskotekę z rosyjskimi przebojami. Parkiet wkrótce został zdominowany przez pary polsko-białoruskie.
Szampański nastrój nie opuścił nas już do końca podróży. Na dworcu w Mińsku witani byliśmy przez grotołazów z Geliktyta balonami i szampanem. Również nasz wyjazd z Mińska pozostanie na długo w pamięci. żegnało nas ze trzydzieści osób, a uściskom, podziękowaniom i ponownym zaproszeniom nie było końca.
Do twardej rzeczywistości przywołał nas dopiero białoruski celnik, który na granicy, za niedopełnienie obowiązku meldunkowego omal nie wyrzucił nas z pociągu. Skończyło się na udanej próbie skorumpowania urzędnika…
Epilog
Wyprawa trwała dwa tygodnie, z tego połowę czasu spędziliśmy w podróży. Jaskinie, chociaż interesujące, nie dorównują trudnościom jaskiniom tatrzańskim, ani urodą jaskiniom rumuńskim. Mimo to, myślę że było warto. Zobaczyliśmy kawałek Rosji, Białorusi, maleńki fragment Kaukazu. To wystarczy, by poczuć niedosyt. Ale co najważniejsze, poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi prawdziwie zaprzyjaźniliśmy się. Dlatego myślę, że mamy po co wracać. Wierzę, że ciąg dalszy wkrótce nastąpi.
Grzegorz Badurski